29 września 2012
“Doctor Doctor, what is wrong with me?
This supermarket life
is getting long.”
Moja terapeutka często powtarzała mi, że życie to nie
supermarket, nie można wejść, wziąć sobie z półki, to co najbardziej mi
odpowiada, przebierać i wybierać. A jednak wiele zdaje się przeczyć jej tezie,
jakkolwiek bardzo nie chcę w to wierzyć.
Supermarket rządzi się swoimi prawami. Nikt cię nie
zaczepia, nie wypytuje, nie rzuca spojrzeń pod tytułem „pospiesz się”, nie
fuka, kiedy przebierasz. Więc przebieramy. Oglądamy. Następna półka, następny
regał, i jeszcze jeden, bo może tam na następnej półce jest coś jeszcze
lepszego i jeszcze tańszego.
Kiedyś Roger Waters śpiewał „I’ve got 30 channels of shit on
the TV to choose from”. Ile teraz jest? Ze 100 polskich? Z milion
obcojęzycznych? Siedzimy, przerzucamy, zmieniamy, zaglądamy na kolejny, kolejny
i kolejny, bo może właśnie na następnym jest coś jeszcze ciekawszego, jeszcze
szybciej się ruszającego i jeszcze głośniej krzyczącego.
Kiedyś były cztery programy radia, plus jak się miało
szczęście to się łapało Luksemburg i Wolną Europę. Wiadomo było, czego się
spodziewać w każdym z tych programów. Teraz oprócz nich są setki, tysiące i
miliony stacji radiowych, teraz każdy może sobie wetknąć kabelek w ścianę i
puszczać w eter swoje myśli i niekoniecznie swoją muzykę.
Wchodzimy do księgarni (są tacy co nie chodzą, wiem) i mamy
miliony woluminów na półkach. Mam koleżanki i kolegów interesujących się bardzo
różnymi gatunkami literatury. Wszyscy twierdzimy, że najwięcej jest chłamu w
stylu, który w danym momencie jest najbardziej popularny. Za miesiąc wszyscy o
tym zapomną, a teraz ciężko się przebić do działu, który może zawierać coś
interesującego. Może, bo też nie musi.
Co kilka dni dzwoni do mnie kolejna sieć komórkowa i
proponuje mi przejście do nich, bo oni mają lepiej, taniej, więcej, ciekawiej i
mają telefon, który za mnie porozmawia ze znajomymi, zapisze to w pamięci,
zrobi zdjęcie a poza tym ma wodotrysk i zmierzy mi kalorie w sałatce, która
właśnie jem. Sorry, jestem w sieci XXX. Nie przeszkadza, oni to załatwią. Ale
ja jestem zadowolona. Ale może być pani bardziej zadowolona.
Codziennie dostaję maile, z których wynika, że dopiero teraz
trafia mi się prawdziwa okazja. Na przykład na ubezpieczenie auta, którego nie
mam. Ewentualnie na wzięcie kredytu, którego nie chcę. Czasem mogę też wysłać
na obóz dzieci, których nie posiadam. Ciekawe, że wszystkie te firmy zwracają
się do mnie po imieniu. No i oczywiście do każdej oferty jest zachęcający
gadżet: taka sama oferta dla ukochanego/ukochanej , wycieczka do Czarnobyla
albo operacja plastyczna nerek.
I to samo dzieje się w relacjach. 2368 „przyjaciół” na
Naszej Klasie. 45893 znajomych na Facebooku. 546832 razy ktoś mi kliknął „Lubię
to” pod moją fotką. No to jeszcze więcej, jeszcze więcej… Kiedyś zaprosiła mnie
do grona znajomych osoba, której w ogóle nie kojarzyłam. Sprawdziłam. Nie
mogłam kojarzyć – żadnego związku. Ot, chciała mieć więcej znajomych na NK. Nie
ma mnie na FB, nie chcę takich relacji. Mogę utrzymywać kontakt z innymi bez
niego. Przez moment nie zakładałam tam konta przez przekorę. Potem coraz bardziej
z przekonania. Zwłaszcza jak widzę, jak ludzie się zmieniają. Nie tylko pod
wpływem FB, nie, nie, daleka jestem od palenia na stosie. Ale ciągle szukają
kogoś lepszego, następnego, bo może tam za następnym kliknięciem pojawi się
ideał. A potem się okazuje, że chcemy kogoś jeszcze bardziej idealnego.
Męczy mnie ta zmienność.