12.04.2014
Jest nad czym…
Generalnie bardzo lubię swój zawód, ale….
Obrósł różnymi dodatkowymi zadaniami, które już nie
podobają mi się aż tak. Albo w ogóle mi się nie podobają.
Obrósł górą papierów, które trzeba wypełniać. Już
niedługo nie będzie można oddychać bez wypisania stosownego kwitu.
Dyrekcja się zmieniła. Nie mam na myśli, że jedna
osoba zastąpiła drugą, mam na myśli, że ta dyrekcja, którą mamy już kilka
ładnych lat nagle zachowuje się jak po spożyciu zbyt dużej ilości płynów
gazowanych. Nie ma już dyskusji i propozycji, są rozkazy. Niepodważalne jak dekalog.
Poza tym koleżanka, której napisałam parę szczegółów
określiła to krótko : mobbing.
Upadamy na dodatek. To znaczy na razie zsuwamy się po
równi pochyłej, ale przepaść widać już na horyzoncie. Naczalstwo wrzeszczy na
nas, że to nasza wina. A my uważamy, że przykład idzie z góry, i to naprawdę
nie bezpodstawnie tak uważamy.
Ostatnio odkryłam, że na wpół świadomie przeprowadzam
w głowie niekończące się dyskusje z szefostwem na tematy kluczowe, dyskusje nic
nie dające, nawet w mojej głowie. No chyba że za jakiś rezultat uznamy moją
bezsenność, wyczerpanie i depresję.
Czy to już nie jest czas uciekać?
Tyle że ja nic nie umiem oprócz tego, co aktualnie
robię, a pracy w ogóle nie ma żadnej.
Więc się tak zamyślam….