Któż nie zna historii o Jonaszu w brzuchu wieloryba… J
To chyba jedna z najbardziej popularnych biblijnych opowieści. Ale zacznijmy od
początku.
Jonasz był synem Amittaja z Gat-Chefer w Galilei, na
terytorium Zebulona. Prorokował około roku 844 p.n.e., kiedy to władzę w
Izraelu objął Jeroboam II. Jego imię, pochodzenia hebrajskiego, wywodzi się od
rdzenia ינה oznaczającego gołębia. W mowie potocznej oznacza człowieka, który
przynosi kłopoty innym, sam wychodząc z nich bez szwanku. To ostatnie może do
końca mu się udało…
Przypomnijmy więc tę historię. Jonasz zostaje wysłany przez
Boga do Niniwy, której mieszkańcom ma ogłosić wyrok Boży (całkowita zagłada
miasta), za zło którego się dopuszczają jeśli nie okażą skruchy. Jonasz
postanawia zrezygnować z tego zadania i ucieka. Wsiada na statek, który płynie
do Tarszisz. Na pełnym morzu statkiem zaczyna miotać sztorm. Marynarze
przestraszeni, próbują ustalić kto/co jest przyczyną ich nieszczęść. Dopiero
wtedy Jonasz przyznaje, że jest on Hebrajczykiem, czcicielem Jahwe, i że ucieka
od zadania, które mu wyznaczył Bóg. Mówi, by wyrzucili go do morza, co oni po
nieskutecznych próbach ratowania statku czynią, wtedy morze się uspokaja.
Bóg posyła wielką rybę, aby połknęła Jonasza, i prorok
przebywa w jej brzuchu trzy doby. Przez cały ten czas Jonasz modli się do Boga,
wołając o pomoc i oświadcza, iż teraz spełni to, co ślubował. Na rozkaz Boga,
ryba wypluwa Jonasza na suchy ląd. Bóg powtarza Jonaszowi swój nakaz. Tym razem
prorok posłusznie wypełnia swoje zadanie, udając się do Niniwy i głosząc jej
mieszkańcom przez czterdzieści dni. Mieszkańcy dają posłuch Jonaszowi i
zaczynają wierzyć Bogu, okazują skruchę i Bóg miłosiernie oszczędza miasto.
Ten kawałek znamy. Ale co się dzieje potem? Moim zdaniem
jest to dużo ciekawsze, niż pływanie w rybie. ;) Otóż Jonasz nie może się pogodzić
z tym, że Bóg zlitował się nad mieszkańcami Niniwy i dał im jeszcze jedną
szansę. Trochę go rozumiem… Ale potem zaczął za bardzo kombinować. Stwierdził,
że od samego początku wiedział, że Bóg ocali miasto i dlatego uciekał do
Tarszisz. Niezadowolony i rozgoryczony, zrobił szałas niedaleko miasta i czekał,
pragnąc zobaczyć co się teraz stanie. Bóg sprawił, że obok wyrósł krzew
rycynusowy, dając Jonaszowi cień. Jonasz bardzo się ucieszył tym krzewem, ale
następnego ranka Bóg zesłał robaczka, który uszkodził krzew, a potem Bóg zesłał
gorący wschodni wiatr, który razem z prażącym słońcem osłabił Jonasza. Jonasz
życzył sobie śmierci i mówił „Lepiej dla mnie umrzeć aniżeli żyć". Na to
rzekł Bóg do Jonasza „Czy słusznie się oburzasz z powodu tego krzewu?"
Odpowiedział „Słusznie gniewam się śmiertelnie". Rzekł Bóg: „Tobie żal
krzewu, którego nie uprawiałeś i nie wyhodowałeś, który w nocy wyrósł i w nocy
zginął. A czyż Ja nie powinienem mieć litości nad Niniwą, wielkim miastem,
gdzie znajduje się więcej niż sto dwadzieścia tysięcy ludzi, którzy nie
odróżniają swej prawej ręki od lewej, a nadto mnóstwo zwierząt?"
Biblia nie mówi, co na to dalej Jonasz. Pozostaje mieć
nadzieję, że Bóg ulitował się też nad nim.
Taka refleksja mnie naszła – Bóg wie, czy ktoś autentycznie
żałuje tego co zrobił czy nie, czy tylko udaje. My mamy gorzej, nie jesteśmy w
stanie zajrzeć komuś do duszy. Dawać jeszcze szansę? Mówi się, że do trzech
razy sztuka, ja uważam, że drugi raz powinien być decydujący. Bo ludzie się nie
zmieniają…