środa, 17 stycznia 2018

Styczeń 2011

Pierwsze postanowienia
1 stycznia 2011
Myślę, że pora zacząć mysleć, co zrobić w celu poprawienia sytuacji, a może nawet podjąć pierwsze decyzje, w końcu jak jest już wiem. Jak bym chciała, żeby było też wiem. Zostało już tylko opracowanie metod i rozpoczęcie działań.
Wow, jestem na półmetku 
Dobry żart, nie?
Po przeczytaniu opisu miliona diet, które znalazłam na pewnej stronie ( adres w linkach po prawo), a z których wiele juz wypróbowałam, a część odrzuciłam na pierwszy rzut oka jako nie mające szans powodzenia, zdecydowałam spróbować
diety garściowej.
Cytując za wspomnianą stroną :
” Otóż wystarczy jeść mniej a częściej. Tak w skrócie przedstawia się sedno diety garściowej. Ogranicza ona w dużym stopniu problem liczenia kalorii oraz samokontroli, która bywa nużąca i kłopotliwa. Dzieje się tak ponieważ system opiera na prostej zasadzie: jemy nie więcej niż wizualnie zajmuje nasza zaciśnięta dłoń.”
Przemawia do mnie. Pięć mieszczących się na dłoni posiłków. Można prawie że jeść wszysko czego dusza zapragnie, bo wystarczy trochę rozsądku, żeby te pięć posiłków nie składało się z pięciu garści czekolady, albo pięciu garści smalcu.
Bleeee…
To drugie oczywiście. Bo czekolada to i owszem 
Ale będę rozsądna w tej kwestii.
Dieta wybrana, pozostaje zastanowić się jak wprowadzić ją w życie.


1 stycznia 2011
Po dłuższym zastanowieniu stwierdziłam co następuje:
1. najtrudniej jest mi z kolacją
2. najłatwiej ze śniadaniem
3. jesli nagle zejdę do pięciu garści jedzenia dziennie to dieta potrwa trzy godziny
4. jesli nawet jakimś cudem uda mi sie utrzymac dietę, to przy takim gwałtownym chudnięciu będe wygladac jak worek na kości, za duży zresztą
W związku z tym pierwsze zmiany jakie mam zamiar wprowadzic już od jutra to :
1. dieta garściowa ma na razie zastosowanie tylko wobec śniadania dopóki nie przestanę umierać z głodu natychmiast po schowaniu do zmywarki śniadaniowego talerza, a to jest wielce prawdopodobne
2. skupiam się bardzo mocno na tym aby nigdy przenigdy nie ulegac pokusie „krem nałożę jutro” – zwłaszcza wieczorem zdarza mi się, że mi się nie chce – to nie może miec miejsca!
3. znalazłam kilka bardzo łatwych i krótkich ćwiczeń na biust i muszę wprowadzić je do zestawu moich porannych czynności
No to od jutra zaczynam 

Nie jest rewelacyjnie...
2 stycznia 2011
Zaczełam od lekkiej porażki…
Śniadanie nie mieściło sie na jednej dłoni, wystwało troche poza… tak na drugą dłoń… no nie, przesadziłam, na pół drugiej dłoni.
Pocieszam się, że to i tak dobrze jak na pierwszy raz. Oraz że było i tak mniejsze niż zawsze. Oraz że dzis niedziela.
Jutro bedzie lepiej, codziennie będzie lepiej

2 stycznia 2011
Choleraaaaaaa!!!!!!!!
Zapomniałam rano poćwiczyć biustu!!!!!!!!!!!!!!
Ale fail, od razu pierwszego dnia na całej linii. 
Poćwicze teraz ale jutro musze pamiętać z rana!
No i wieczorem nie moge zapomniec o kremie. To bedzie łatwe. 

Dobre wieści
3 stycznia 2011
Śniadanie zdecydowanie udane – zmieściło się na dłoni. 
I nie zapomniałam poćwiczyć biustu. 
Teraz wprawdzie już trochę umieram z głodu, ale zaraz sobie coś zjem, już czas. 

 Dziś było…. inaczej
4 stycznia 2011
Zaczęło sie od tego, że zaspałam, a wiecie jak to jest jak człowiek zaśpi – nie ma czasu celebrowac śniadania. Machnęłam szklankę mleka i poleciałam do pracy.
W związku z tym w pracy zjadłam kanapkę i teraz nie wiem, czy mi się to liczy za śniadanie czy za drugie śniadanie. 
Nieważne…
bo….
nie zjadłam dziś obiadu ze wzgladu na natłok spraw do załatwienia.
Dopiero teraz jak widzicie sie oderwałam i dorwałam do komputera, a zaraz dorwę się do jedzenia, choć nadal nie wiem, czy to bedzie obiad czy kolacja. 
Jak zwał tak zwał – coś gorącego po tym całym dniu 
Buzia smarowana regularnie.
Biustu rano nie zdążyłam oczywiście, ale zrobię to przed snem. 
Więc : inaczej to nie znaczy źle 

5 stycznia 2011
Dobrze jest 
Śniadanie nadal na tym samym poziomie, mieści sie elegancko na dłoni. O ćwiczeniach nie zapomniałam, twarz posmarowana.
Na razie jeszcze nic nie dodaję, bo nadal odczuwam skutki zmniejszenia ilości jedzenia na śniadanie. Jak sie przyzwyczaję i do 11 nie będę umierac z głodu, to zajmę się drugim sniadaniem.
Teraz najważniejsze tak sobie wpoić ćwiczenie biustu i smarowanie twarzy, żeby było nawykiem, a nie świadomym myśleniem i żeby nie mozna było się bez tego obejść.

 6 stycznia 2011
Dobra passa trwa 
krem – ok 
śniadanie – ok 
biust – shit…… znów zapomniałam 

 6 stycznia 2011
Już 
biust – ok 

 6 stycznia 2011
Dziś nawet nie umierałam już tak bardzo z głodu, choć około 11 zaczęłam juz popatrywac na zegarek, kiedy wreszcie będę mogła się wziąć za moje drugie śniadanie. Zajęłam się sprzątaniem (na szczęście dziś dzień wolny od pracy – dzięki wam, wszyscy katolicy ;p ) i napiłam herbaty, choć po herbacie zaczeło mi byc lekko niedobrze. Chyba za mocna mi sie zrobiła.:(
Ale ogólnie jest dobrze i korci mnie, żeby wejść na wagę i sprawdzić, czy coś drgneło.  Ale postanowiłam to robić raz w tygodniu, więc wytrzymam do soboty. 

Można powiedzieć…
7 stycznia 2011
Można powiedzieć, że jest dobrze.
Mozna powiedzieć, że krem wieczorny na twarz to juz sytuacja w pełni opanowana.
Można powiedzieć, że ilość jedzenia na śniadanie też jest już opanowana.
Można powiedzieć, że ćwiczę biust codziennie, aczkolwiek zdarza mi się rano zapomnieć i nadrabiam to w ciągu dnia.
Można powiedzieć, że coraz mniej odczuwam głód po śniadaniu.
Można powiedzieć, że jest dobrze.

Pierwsze rezultaty :)
8 stycznia 2011
79,5 kg 

8 stycznia 2011
Dziś już w ogóle nie miałam problemu z dotarciem do drugiego śniadania. 
może to juz pora zacząć myslec o nastepnym etapie? byłoby to całkiem szybko…
ale nie popadajmy w skrajny optymizm, wiem przecież, że schody zaczną się o godzinie 15…. 

Nowe plany
9 stycznia 2011
Dziś było zupełnie dobrze.  Plan wykonywany 
To co dalej?
Następny etp zakłada:
1. zmniejszenie drugiego śniadania do ilości „garść” – postanowiłam, że będą to owoce
2. wprowadzenie codziennego smarowania szyi specjalnym kremem – wyczytałam, że skóra szyi  bardzo szybko „obwisa”, a poza tym szyja sie szybko starzeje
3. wprowadzenie ćwiczeń na brzuch – popularne „brzuszki”, docelowo trzy rodzaje po 20 powtórzeń, ale na pewno nie od razu  zacznę od pięciu ;p

 10 stycznia 2011
Ale dziś biegany dzień miałam.
Ale na razie wszystko pod kontrolą, aż się sama sobie dziwię. Śniadanie – w porządku. Biust – poćwiczony.
Na drugie śniadanie była mandarynka. Potem umierałam z głodu i pewnie dlatego zjadłam chyba jeszcze więcej na obiad…. cóż.
Teraz już jest wieczór, więc zaraz spróbuje zrobić pare brzuszków. Pamiętając, żeby ćwiczyć brzuchem a nie łokciami ani szyją. 
Wieczorem – żeby tylko nie zapomnieć – krem na szyję oprócz twarzy. Mam specjalny preparat. Ładnie pachnie 

11 stycznia 2011
Dziś znów tyyyyyle roboty. Ma to swoje dobre strony: nawet jak czuję głód, to nie mam czasu się w niego zagłębiać i roztkliwiać nad sobą. Jeść mi się chce – rzut oka na zegarek – jeszcze nie czas – do roboty.
Na razie naprawdę jestem z siebie dumna – żadnych większych porażek.
Dwa posiłki idą jak w zegarku, choć oczywiście do obiadu na razie leeeedwie dociągam. 
 Kosmetyki aplikuję, nawet kremu na szyję ani razu nie zapomniałam. 
No i od wczoraj te brzuszki nieszczęsne… To jest robota… Jakby mnie ktoś zobaczył, to powiedziałby, że nie wie co to jest, ale na pewno nie brzuszki… Ale nie od razu Kraków zbudowano, potrafiłam kiedyś prawidłowo wykonać, wrócę do formy. Choć na pewno nie w tym tygodniu… Nie z takim stanem sprawności fizycznej jaki posiadam. Ale „ja wam jeszcze pokażę!” Brzuszek! ;p

12 stycznia 2011
Co będe dużo pisać : jest dobrze 

13 stycznia 2011
Jestem z siebie dumna. 
Nadal wszystko według planu z jedzeniem i kosmetykami. 
No i robię te, z braku innego słowa, brzuszki. Zrobiłam wczoraj 10. Ponieważ nic mnie nie boli dziś (oprócz brzucha) to zrobie dzis może 15? A moze nawet 20. Będą dwa rodzaje: z nogami ugiętymi oraz z nogami w górze kolana pod kątem prostym.
Ha!

14 stycznia 2011
Witam, witam i melduję, że wszystko nadal według planu. 
A brzuszków zrobiłam wczoraj 20 i dziś planuję 30. 
A jutro ważenie. Zobaczymy co to bedzie….

Postęp
15 stycznia 2011
79kg 

15 stycznia 2011
Brzuszki, jakkolwiek by one jeszcze niepoprawnie wygladały i pewnie tak na razie zostanie, idą nieźle. Wyobraźcie sobie, że wczorajszy plan wykonałam, a dziś zrobiłam 40!  z nogami ugiętymi, zo nogami w górze pod kątem prostym i po 20 na każda nogę takich „ukośnych”.  Jestem bardzo z siebie dumna, choć dziś czuję wyraźnie, że mam jakies resztki mięśni na brzuchu pod tłuszczykiem.  Ale idzie świetnie. Jutro spróbuję dodać ostatnie 10, tych najtrudniejszych, z prostymi nogami na podłodze. Albo chociaż pięć. Przesadzać też nie ma co. 
Jedzenie bez problemu, myślę, że mogę zacząć powoli planować następną zmianę. 
To samo z kosmetykami. 
To jutro coś zaplanujemy… 

 Myslę…
16 stycznia 2011
Zrobiłam wczoraj te 50 brzuszków…. ratunku… ale zrobiłam! 
Tyle ma ich zostać. Więcej dodawać nie zamierzam.
A teraz pomyślę o planach na następne zmiany. 

Zupa… się wylała
16 stycznia 2011
Zmiana pierwsza – zupa. Według wszelkich racjonalnych wyliczeń najlepiej bedzie, jesli ograniczę jej ilośc do dwu łyżek wazowych. To bedzie ok 200ml zupy,  moja łyżka nie jest zbyt duża, ale też nie należy to tych nowoczesnych maleństw.
P.S. Jakbyście byli zainteresowani ile ma kalorii ten pączek, którego właśnie zjadacie, to dodałam nowy link w zakładce „Pomocy!” 

… i dalej….
16 stycznia 2011
Zmiana druga : jeśli chodzi o smarowanie to postanowiłam smarować górną cześć ramion balsamem ujędrniającym.
Nie chcę, żeby mi tam skóra obwisła, nawet jeśli Richard Fish z serialu „Ally McBeal” uznawał taką wiszącą skórę za najbardziej podniecający kawałek kobiety. Richard Fish był zdrowo walnięty. 

... a na koniec!
16 stycznia 2011
Nie będę na razie wprowadzać żadnych nowych ćwiczeń, te brzuszki sa w powijakach.
Ale za to postanowiłam wprowadzić wieczorny masaż twarzy, kilka prostych ruchów, które maja zapobiegać starzeniu.

17 stycznia 2011
Uwaga, biorę się za obiad niedługo. Zobaczymy, co się będzie działo, jak mój organizm dostanie mniej zupy. Przewiduję problemy, jako że już, na samą myśl o mniejszej porcji, chce mi się jeść, a przecież już ostatnio było to normalne oczekiwanie na posiłek.
Cóż, wiedziałam, że koło 15 zaczną się schody… 

17 stycznia 2011
W sumie to już po godzinie od obiadu byłam głodna jak wilk…

18 stycznia 2011
Melduję, że wielkiego problemu dziś nie było. Jestem zarobiona, więc pewnie dlatego nie myślę o tym, że mniej jem.
I dobrze 
Ćwiczę, masuję, smaruję. 
Oby tak dalej, oby tak dalej… 

19 stycznia 2011
Ćwiczę, smaruję, masuję, uff, uff, uff 
Dużo roboty to jednak czasem jest dobra rzecz. 
Ale głód nadal czuję. Dziś było dość ciężko, porównując z poprzednimi dniami. Ale nie dałam się!

20 stycznia 2011
Dziś zapomniałam sobie ramion posmarować.  Ale zrobię to wieczorem. 
A z dobrych wieści – już mnie tak nie ssie po obiedzie. 
No i dalej jestem zarobiona, uff uff ufff. Może dlatego wytrzymuję. 

21 stycznia 2011
Wszystko nadrobiłam wczoraj, a dziś wszystko według planu. 
Jutro sobota… jak dobrze 
I ważenie!!! 

22 stycznia 2011
78,5 kg 

 Będą nowe plany :)
23 stycznia 2011
Nadeszła niedziela. Zawsze w niedzielę robiłam nowe plany. Dziś tej tradycji nie zamierzam zmieniać. 
Robi się coraz trudniej, bo zaczynam dochodzić do godzin popołudniowych.
Ale na razie nie myślę jeszcze o tym, że będzie coraz gorzej, przetrwałam ograniczenie jednego dania obiadowego, cieszę się z tego i czas na następne zmiany. 
Nie tylko w jedzeniu. 

Jedzenie
23 stycznia 2011
Jak można sie tego domysleć, ograniczam drugie danie. Ma go być na talerzu tyle, żebym mogła przykryć dłonią. Zrobię na poczatek ograniczenie „do trzech”: 3 łyżki kaszy itp, 3 łyżki warzyw na ciepło, 3 łyżki surówki i jakiś kawałek ryby, jajko, plasterek tofu itp. To i tak bedzie ograniczenie o połowę tego, co zawsze jadałam, więc może być cieżko. Ale trzeba sie posuwać do przodu z działaniami. Pomyslałam sobie nawet, że będe te ograniczeina wprowadzać też stopniowo, czyli najpierw węglowodany, potem białko, potem warzywa na ciepło a potem surówka. Kompot zostawiam, bo podobno jest zdrowy, a moje domowe kompoty są z minimalną ilościa cukru.

Smarowanie
23 stycznia 2011
Postanowiłam tym razem wziąć sie za udka. Będę smarować uda żelem wyszczuplającym.
Najwyższy czas zacząć coś robić dla dolnej połowy. 

Ćwiczenia
23 stycznia 2011
Ćwiczenia wprowadzane w tym tygodniu – pośladki!
Zdecydowanie widać, że biorę się za dolne partie „materiału”. 

24 stycznia 2011
Zjadłam swój zminimalizowany obiad. A teraz ruszam w służbowa podróż na około 30h, więc mam nadzieję, że nie będe mysleć o tym, ile (nie) zjadłam. 
Wyzwaniem będzie poćwiczyć dziś i jutro, ale jestem tak zawzięta, że mam duże szanse. 

25 stycznia 2011
ufff ufff ufff
Pociąg parowy 
Wyjazd służbowy udany – nie było czasu jeść 
Ale ćwiczyć było!  Wprawdzie dziś rano nie zdązyłam biustu, ale to sie zaraz nadrobi. 
ufff ufff ufffffff

26 stycznia 2011
Dziś powoli i spokojnie.
Zjadłam śniadanie wg planu, poćwiczyłam biust, posmarowałam ramiona i uda, zjadłam drugie śniadanie.
A teraz poćwiczę pośladki skoro mam chwilę czasu.  Bo niedługo obiad 

26 stycznia 2011
Poćwiczyłam pośladki, zjadłam obiad, poćwiczyłam brzuszek, zjadłam podwieczorek. 
Teraz już tylko kolacja. Dobrze mi dziś szło 

27 stycznia 2011
Dziś napiszę bardzo krótko – wszystko według planu i jestem z siebie dumna 

28 stycznia 2011
Dziś też wszystko według planu.
Jutro sobota. Ważenie i ponieważ koniec miesiąca, czyli miesiąc diety, postanowiłam też zrobić mierzenie.
A potem zobaczymy co dalej 

29 stycznia 2011
78 kg 

Teraz wymiary
29 stycznia 2011
Dziś lecę od góry 
104cm
93cm
109cm
110cm
64cm
40cm

Różnice :)
29 stycznia 2011
1. waga spadła mi o 2kg
2. nie schudłam tylko w udach (nic dziwnego, jak dopiero od paru dni je smaruję i nic więcej)
3. w pozostałych miejscach zrzuciłam od 1cm do 6cm!!!

Jedzenie
29 stycznia 2011
Śniadanie : 312 kcal
Drugie śniadanie : 70kcal
Obiad : 710kcal
Podwieczorek : 245kcal
Kolacja : 620kcal
Razem : 1957kcal
W porównaniu z ponad trzema tysiącami na starcie – jest spora różnica. 

 Plany, a właściwie ich brak
30 stycznia 2011
Postanowiłam w tym tygodniu dać sobie chwilę odpoczynku od nowości i zmian i zagnieździć sie porządnie w tym, co już robię. Więc na razie nie ma nowych planów, kontynuacja tego, co już mi sie udało. 

31 stycznia 2011
Zagnieżdżam się 

Zamek (2)

25.09.2009

Rozdział 2


Samochód powoli wszedł w zakręt i potoczył się po żwirze na parkingu. Ojciec z wprawą zaparkował na wolnym miejscu.
- No, wysiadać! – krzyknął.
- Myślałam, że jedziemy najpierw do hotelu – wyraziła zdziwienie Marta.
- Nie, po co? Dzień jest piękny, a mój urlop krótki. Do hotelu pojedziemy wieczorem, a zaczniemy od zwiedzania zamku – wyjaśnił ojciec.
Powoli wygramolili się z samochodu. Julia zaczęła się przeciągać, bo czuła, że bolą ja wszystkie kości, mięśnie i stawy. Matka zapamiętale dłubała w jakiejś torbie.
- Kochanie, co zrobiliśmy z przewodnikiem? – zapytała w końcu. – Jestem pewna, że wkładałam go właśnie tu, ale nie mogę go znaleźć.
- Ja mam przewodnik – pomachała książką Marta.
- Aaa – przez twarz matki przeleciał jakby cień .Był to jednak moment i Julia nie była pewna czy go naprawdę widziała.
- To dobrze, bo już się martwiłam. – Matka posłała Marcie uśmiech. -Trzymaj go, kochanie, może nam się przydać.
- Zabierzcie z samochodu wszystko, co może wam się przydać przez najbliższe parę godzin. Zamek wygląda na duży, a jak wejdziemy do środka, wątpię, żeby można było wyjść i wrócić z powrotem – poradził ojciec.
Kolejka przy kasie była prawie niemożliwa. Tłum kłębił się, pohukiwał, przypominał Julii zwierzę, któremu burczy w brzuchu, a na dodatek ma tasiemca i co chwilę kolejne człony opuszczają jego przewód pokarmowy. Człony tasiemca składały się z dwu do sześciu osób i wydawały się bardzo szczęśliwe, że mogą rozpocząć samodzielne życie. Każdy człon trzymał przed sobą garść biletów i zmierzał ochoczo w stronę światła. Główne wejście do zamku znajdowało się bowiem na dziedzińcu, gdzie słonce aż oślepiało.
- Robert, my z dziewczynkami idziemy usiąść gdzieś w cieniu – podjęła rozsądną decyzję matka. – Jak tylko uda ci się nabyć bilety, spróbuj nas znaleźć.
- Dobrze, ale nie odchodźcie za daleko, inaczej spędzę jedną szóstą mojego urlopu na szukaniu was – zgodził się ojciec.
Zostawiły go w przewodzie pokarmowym burczącego zwierzęcia i wyszły z powrotem przez bramę. Na prawo rosło duże drzewo. Matka spędziła kilka ładnych minut na badaniu przydatności do siedzenia tej okolicy (wilgoć – reumatyzm, kleszcze – zapalenie mózgu, komary – jesteś uczulona, osy – nie daj Boże, wymieniała obmacując trawę i opukując drzewo; tak, tak, skorpiony, węże i dzikie nosorożce, pomyślała już trochę zła na matkę Julia) i wreszcie usiadły.
Było całkiem przyjemnie. W cieniu nie dokuczało tak słońce, a nawet pojawił się wiaterek. No i można było wyciągnąć swobodnie nogi. Julia wreszcie poczuła się na siłach zainteresować się zamkiem, w którym miała spędzić następnych kilka godzin. Zbudowany z kamienia, ogromny, miał na pewno grube mury, co gwarantowało przyjemny chłód. A to już było dużym plusem w tak upalny dzień. Wodząc wzrokiem po murach Julia miała wrażenie, że już go gdzieś widziała, ale to przecież niemożliwe. A może był na jakiejś ilustracji w książce? Jeśli rozgrywały się tu jakieś wydarzenia historyczne było to całkiem prawdopodobne.
- Marta?
- Ymm? – odpowiedziała sennie siostra. Leżała na trawie na lewym boku i miała zamknięte oczy.
- Czytałaś coś na temat tego zamku w przewodniku?
- Nie bardzo. Raczej przeglądałam, bo pomyślałam, że i tak będziemy to czytać, kiedy zaczniemy zwiedzać. – Marta ożywiła się nagle. – Ale rzuciło mi się w oczy, że ten zamek jest związany z wieloma tajemniczymi wydarzeniami, o których można usłyszeć od lokalnych przewodników. Mamo, czy ojciec załatwi nam przewodnika?
- Nie mam pojęcia – mruknęła matka. – Pewnie tak, przecież wiesz, że jak coś zwiedza, robi to dokładnie, a to daje tylko doświadczony przewodnik.
Julia zamknęła oczy i obliczała w jakim mniej więcej tempie przesuwa się kolejka do kasy. Oceniła czas oczekiwania na pół godziny, więc wyciągnęła się leniwie na trawie. Miała przyjemny zapach świeżości, wilgoci, pachniała odpoczynkiem, wolnością. Kiedy przesuwało się po niej ręka, była jak dywan, nawet bardziej miękki od tego, który Julia miała w swoim pokoju. W jej pokoju wszystko było miękkie od czasu, kiedy rodzice zauważyli, że jest posiniaczona. Przez pewien czas podejrzewali nawet, że Marta bije siostrę, ale to nie była prawda. Prawdą było to, że jej głupie ciało reagowało brązowo-zielono-fioletowymi plackami na każde drobne uderzenie. Ohyda. Matka sprezentowała jej na któreś urodziny specjalny maskujący krem. Julia prawie go nie używała, chyba że siniec pojawił się w bardzo widocznym miejscu. Zaciekawiło ją ile sińców będzie miała po dzisiejszym zwiedzaniu. Wprawdzie wszystkie przedmioty były zapewne odgrodzone od ciekawości turystów specjalnymi linkami, ale sami turyści stanowili zagrożenie swymi torbami, kamerami i przede wszystkim łokciami.
Usłyszała ciche chrząknięcie.
- Dzień dobry paniom. – mężczyzna był w bliżej nieokreślonym wieku, wysoki, całkiem przystojny. – Czy mogę się dosiąść?
- A w jakiej sprawie? – burkliwie odpowiedziała matka.
 Nie lubiła obcych, nie ufała im. Szczególną niechęcią darzyła wszelkich domokrążców i akwizytorów. Facet musiał jej się skojarzyć z przedstawicielem jednej z tych grup, bo miała zaciśnięte usta, a brwi złączyła w jedną linijkę. Marta obserwowała faceta rzucając mu dziwnie powłóczyste spojrzenia. Julia stłumiła chichot i przeniosła spojrzenie na mężczyznę.
- Jestem tutaj przewodnikiem – wytłumaczył się podejrzany. – Na pewno chciałyby panie zwiedzić zamek. Bez fachowej opieki można wiele stracić, znam legendy, opowieści, historię zamku, potrafię opowiedzieć o każdym obiekcie. Czy są panie zainteresowane? – Mężczyzna przeniósł wzrok na Martę, zauważył jej spojrzenie i puścił do niej oko. Sympatyczny.
- A, przewodnik. – rozjaśniła się matka. Niech pan siada, chociaż wydaje mi się, że mój mąż postara się o przewodnika przy zakupie biletów.
- Nie, miła pani. Pracujemy tu na trochę innych zasadach. Mieliśmy niedawno mały konflikt z naszym przedstawicielem i teraz zatrudniamy się  sami...
Mężczyzna mówił dalej, matka potakiwała, Marta najwyraźniej usiłowała go oczarować. Julia dostrzegała to, ale nie docierało to do jej świadomości. Słuchała tylko głosu mężczyzny, który niósł w sobie coś niepokojącego. Był uprzejmy i grzeczny, wręcz uniżony, ale Julia wyczuwała w nim coś dziwnego. Na dnie tego głosu brzmiała jakaś stalowa nuta, przerdzewiałe żelazo wśród muślinów i jedwabi. Nuty te były bardzo wyraźne dla Julii i zaczęła zastanawiać się, jak brzmiałby ten głos, gdyby jego właściciel nie okiełznał go i nie kazał mu być uprzejmie gładkim. Rezultat trochę ją przeraził, bo pierwsze skojarzenie, które przyszło jej do głowy, to kat opowiadający o egzekucji; słyszała kiedyś coś takiego w telewizji. Wzdrygnęła się lekko i zaczęła skupiać raczej na jego wyglądzie. Teraz, gdy siedział bliżej, zauważała kolejne szczegóły: ciemne, falujące włosy, lekki zarost.
Usłyszała kroki ojca.
- Jesteś, Robercie! – wykrzyknęła matka.- Ten pan to przewodnik, chce nas oprowadzić.
Panowie uścisnęli sobie ręce.
- Chętnie zatrudnimy przewodnika, ale powiedziano mi, że oni czekają na turystów w środku.- powiedział podejrzliwie ojciec.
Mężczyzna zaczął od nowa swoją historię. Julii nie chciało się tego słuchać. Chętnie za to sprawdziłaby, jakiego koloru są oczy mężczyzny ukryte za ciemnymi, prawie czarnymi, szkłami okularów.
- No dobrze, wierzę. Odpoczniemy chwilę i będziemy zwiedzać zamek. Z panem. – poddał się ojciec.
- Świetnie! – ucieszył się mężczyzna. – To ja skoczę po swoje materiały. Spotkamy się na dziedzińcu.
Julia pomyślała, że chyba zwariowała, ale musi koniecznie spojrzeć mu w oczy. W ciągu tych kilku sekund przez głowę przeleciało jej co najmniej dwadzieścia głupich pomysłów jak to osiągnąć, ale wszystkie okazały się zbędne. Mężczyzna spojrzał na Martę, która zrobiła do niego słodkie oczy, a potem przeniósł wzrok na Julię.
Otoczyła ją ciemność. Poczuła się mała, zagubiona, bezbronna. Poruszała się jakby w wacie, dusiła i nie mogła krzyczeć. Widziała oczy, lodowato zimny błękit, sztylety skierowane na nią, rozcinały ją od szyi w dół, serce kurczyło się i rozszerzało, blizna, żołądek, płuco wypełnia się tylko do połowy, coś przesuwa się w jelicie, kamień w woreczku żółciowym znowu się powiększył, jakaś tętnica, mocz przesuwa się do pęcherza, dlaczego ja na to patrzę, nie chcę zaglądać do siebie do środka, o, Boże, to nie jest w środku, wyjął ze mnie wszystko na zewnątrz, jestem pusta, dlaczego nikt mi nie pomaga, mamo?, tato?!, nie, to przecież niemożliwe, no tak, pewnie mam halucynacje, a wydawało mi się, że przynajmniej mózg mam zdrowy...
Mężczyzna odwrócił wzrok i spojrzał na zamek.
Obraz zniknął, ale Julia osunęła się zemdlona na trawę.








- Są. Przyjechali chwilę temu. Siedzą pod drzewem.
- Ty ich przyprowadzisz?
- Tak.
- Wszystko jasne?
- Tak.
- To do roboty.



Nie zrozum mnie źle

24.10.2009

Renée Radick: Well, don't get me wrong, Ally...
Ally McBeal: Why does everyone say that to me? Do I get everything wrong?
Renée Radick: No, it's just that what I am about to say may sound like an insult, so I want to buffer it.
Ally McBeal: Oh, okay.
Renée Radick: Emotionally, you're an idiot.

Renée Radick: Cóż, nie zrozum mnie źle, Ally...
Ally McBeal: Dlaczego wszyscy mi to mówią? Czy ja wszystko źle rozumiem?
Renée Radick: Nie, ale to co chcę powiedzieć, może być trochę obraźliwe, więc chcę to trochę                                                     załagodzić.
Ally McBeal: Och, no dobra.
Renée Radick: Pod względem emocjonalnym jesteś idiotką.


Cytat z serialu  „Ally McBeal”

Sia "Breathe me"

12.05.2010

Help, I have done it again
I have been here many times before
I hurt myself again today
And, the worst part is there's no-one else to blame

Be my friend
Hold me, wrap me up
Unfold me
I am small
and needy
Warm me up
And breathe me

Ouch, I have lost myself again
Lost myself and I am nowhere to be found,
Yeah I think that I might break
Lost myself again and I feel unsafe

Be my friend
Hold me, wrap me up
Unfold me
I am small
and needy
Warm me up
And breathe me

Blizny po kartoflu

19.12.2009


Dziś zajmowałam się wyrzucaniem gorącego kartofla i leczeniem oparzenia. Nie wiecie o czym mówię? To metafora, której użyła moja terapeutka na określenie tego, co robię ze swoim życiem w kwestii uczuć i kontaktów z innymi ludźmi. Może to i dobra metafora. Na pewno bardzo się starała, żebym tego ziemniaka wypuściła z ręki i żeby mi się oparzenia wygoiły. Ale może po kolei.
Ten ziemniak to wspomnienia, które mam cały czas w pamięci. Wspomnienia tych wszystkich momentów mojego życia, w których po raz kolejny czułam się:
a) wykorzystana
b) porzucona
c) potraktowana jak zabawka z drewna
d) odepchnięta
e) zdradzona
f) oswojona, zabrana do domu a potem wystawiona za drzwi
Te wspomnienia nadal bolą, chociaż niektóre z nich mają już dobrze ponad 20 lat. Główną przyczynę tego widzę w sobie. I chyba słusznie. Ludzie są jacy są, a to ode mnie zależy na ile im pozwalam. Sęk w tym, że pozwalałam na więcej niż bym chciała, nie umiałam się bronić. Nie uważałam się za ważną, godną wszystkiego co najlepsze. Ale to jest jeszcze nic. Najbardziej znacząca przyczyna jest taka, że ja zanim obdarzyłam kogoś zaufaniem, uczuciem, bliskością, musiałam się przekonać, że tego chcę. Posługując się Małym Księciem: „byłam odpowiedzialna za to, co oswoję”. Niestety, oczekiwałam tego samego od ludzi. A potem słyszałam teksty „no przecież chyba się nic takiego nie stało”.
Miałam tendencje do wyobrażania sobie za dużo. Potrafiłam sobie ubzdurać, ze ktoś darzy mnie głębokim uczuciem, czy to miłości, czy przyjaźni, a potem dostawałam prztyczka w nos. Czasem nie tylko prztyczka, czasem po prostu lądowałam na tyłku z wysokości wieżowca. A i tak potrafiłam sobie to wytłumaczyć i wspinać się na wieżowiec od nowa.
Zaburzenia perspektywy. Ani ocenić, że ktoś mnie autentycznie lubi, ani zobaczyć, ze ktoś ma mnie już powyżej uszu. Na zmianę widziałam jedno i drugie. Ponieważ teraz tak dobrze widzę ile razy się narzucałam, zapewne tyle samo nie oceniłam poprawnie, że ktoś ma jakieś ciepłe uczucia do mnie.
Nie wiem, czy słusznie robię, używając czasu przeszłego do opisu tego wszystkiego...
Tak czy inaczej, pewne jest jedno: zaznałam tego odrzucenia tyle razy, że mam już w sobie skrypt zatytułowany „nawet jeśli teraz mi ktoś coś daje, to i tak za chwilę odbierze”. Więc... boję się tego, że ktoś mi coś daje. Boję się, że czuć bliskość przy kimś, bo ten ktoś odwróci się na pięcie i odejdzie gdzieś za horyzont. Zamknęłam się w swojej mydlanej bańce i boję się, że pęknie jak ktoś się zbliży za bardzo.
Sama z niej wychodzę bardzo rzadko. Jeszcze rzadziej wyciągnę rękę do kogoś, żeby poczuć czyjeś ciepło, że ktoś jednak jest obok mnie.
Dziś próbowałam zrozumieć, że te wydarzenia sprzed lat, to tylko wspomnienia i nie mają wpływu na moja teraźniejszość ani przyszłość, że nie mają takiej mocy. To właśnie to wyrzucanie gorącego kartofla, który tak mi już oparzył rękę, a nadal go ściskałam. Powiedzmy, że wyrzuciłam to wszystko do worka z napisem „złe wspomnienia”, powiedzmy. Ręka nadal boli. Oparzenia goją się bardzo trudno, wszyscy o tym wiemy, i  pozostają po nich blizny. A ja mam skłonności do bliznowaceń...
Czy już zawsze będę się bała tego odrzucenia? Czy już zawsze czyjeś „nie” będzie powodować, że schowam się w swojej skorupie, zamiast po prostu przyjąć, że ktoś mówi „nie” i to nie znaczy od razu, że wyrzuca mnie ze swojego życia? Ale, dla odmiany, czy kiedyś jeszcze nauczę się, jak poznać, ze to już jest ten moment, kiedy trzeba dyskretnie zejść ze sceny, zamiast wciąż wpychać się na miejsce primabaleriny?
Gdzieś tam w głębi, w samym centrum mojej mydlanej bańki, jest potrzeba kontaktu z drugim człowiekiem. Zawsze była. Tylko schowałam ją, żeby nie przysparzała mi już bólu. „Lepiej nie czuć nic, niż znów obić sobie tyłek”.

Szkoda mi siebie.

Lucyfer Sam


22.10.2009

Lucyfer Sam kot syjamski
zawsze siedzi u twojego boku
zawsze u twojego boku
ten kot to coś
czego nie umiem wyjasnić
Jadwiśka Łagodna* jesteś wiedźmą
ty to lewa strona
on to prawa strona o nie
ten kot to coś czego nie umiem wyjasnić


Lucyferze jedź nad morze
Bądź podrywaczem na czasie**
badź okrętowym kotem
gdzieś gdziekolwiek
ten kot to cos czego nie umiem wyjaśnić


noc się skrada przesiewa piasek
stapa lekko po ziemi
on sie znajdzie
kiedy bedziesz w pobliżu
ten kot to coś czego nie umiem wyjaśnić



*W oryginale Jennifer Gentle. Na początku 2000 roku panowie Marco Fasolo i Alessio Gastaldello założyli w Padwie zespół o tej nazwie. Naśladując ikonę psychodelicznego rocka lat 60tych, grupę Pink Floyd, nagrali w piwnicy swój pierwszy album. Sukces przyniósł im drugi album Funny Creatures Lane (2002). Istnieją i nagrywają do dziś.



**W oryginale „hip cat” – jest to osoba wyjątkowo „cool”, która bez problemu „wyrywa laski” i jest na bieżąco ze wszystkimi nowinkami tego świata


Tytuł oryginału : "Lucyfer Sam"
Autor : Pink Floyd

Półmrok

21.10.2009

Patrzę w jego oczy
Są zamknięte ale widzę coś
Nauczyciel powiedział mi dlaczego
Śmieję się gdy stary płacze


Moje ciało wciąż rośnie
To mnie przeraża wiesz
Stary próbował odprowadzić mnie do domu
Myślę, że powinien wiedzieć


Półmrok...
Półmrok, zgubiłem drogę
Półmrok, nie mogę znaleźć drogi


W cieniu chłopiec spotyka mężczyznę
W cieniu chłopiec spotyka mężczyznę
W cieniu chłopiec spotyka mężczyznę
W cieniu chłopiec spotyka mężczyznę


Biegnę w deszczu
Wciągnęły mnie nocne zabawy
To już całość, to wszystko
Przemięka mi skóra


Półmrok sczerniały dzień
Półmrok zgubiłem drogę
Półmrok dzień i noc
Półmrok nie mogę znaleźć drogi


Nie możesz znaleźć drogi
Nie mogę znaleźć drogi
Nie możesz znaleźć drogi


Półmrok sczerniały dzień
Półmrok zgubiłem drogę
Półmrok dzień i noc
Półmrok nie mogę znaleźć drogi


W cieniu chłopiec spotyka mężczyznę
W cieniu chłopiec spotyka mężczyznę
W cieniu chłopiec spotyka mężczyznę
W cieniu chłopiec spotyka mężczyznę


Tytuł oryginału : „Twilight”
Autor : U2



Wszystko przez Boga

20.10.2009

Od dawien dawna, w zasadzie nie wiemy, czy nie od początku, człowiek ma potrzeby duchowe, przejawiające się w najróżniejszy sposób. Nawet ateiści i agnostycy wyrażają swoje poglądy na ten temat, chociażby zaprzeczając istnieniu boga, lub też twierdząc, że jest on niepoznawalny. Liczba osób wierzących w jakąś formę boga, mocy sprawczej, siły itp. jest jednak większa. Co więcej, jest cała masa religijnych ugrupowań, kościołów, sekt, związków wyznaniowych, które wyróżniają się czasem ekstremalnie różnym podejściem do niektórych kwestii, a na dodatek twierdzą zazwyczaj, że tylko ich droga jest słuszna.
Jak odnaleźć się w tym gąszczu wierzeń, twierdzeń, nakazów, zakazów, przepowiedni...? Historyk Arnold Toynbee twierdzi, że o przynależności religijnej człowieka decyduje tak naprawdę przypadek, czyli miejsce gdzie ktoś się urodził. Zgodziłabym się  z nim w ogólnych zarysach, bo przecież gdybym urodziła się w Iranie, raczej nie byłabym buddystą, a przychodząc na świat w Polsce miałam większe szanse zostać katolikiem niż tańczącym derwiszem. Oczywiście są miejsca, gdzie, mniej lub bardziej pokojowo, egzystują obok siebie różne religie. Wtedy po prostu miejsce urodzenia trochę się zawęża i mamy wtedy raczej na myśli dom, rodzinę. Posuwając się dalej w rozważaniach, dojdziemy do rodzin, w których rodzice są różnego wyznania, ale wtedy tak czy inaczej środowisko, w którym dorastamy, ma największy wpływ na to, jaka religię postrzegamy jako własną.
Nie brak oczywiście przypadków, kiedy ludzie zmieniają swoja religię w trakcie życia. Dlaczego?
Co ich pociąga? Trudno odpowiedzieć jednoznacznie na to pytanie, jednak większość osób zgodziłaby się ze stwierdzeniem, ze pierwszym czynnikiem decydującym o zmianie religii (lub jej odrzuceniu), jest rozczarowanie tą wyznawaną do tej pory. Jak jednak religia może kogoś rozczarować? Religia w większości przypadków nie pojawia się nagle we wtorek lub środę, tylko trwa już od jakiegoś czasu, na przykład 1863 w przypadku Bahaizmu, albo – ponad 2000 lat w przypadku szeroko pojętego chrześcijaństwa. Nawet 100 lat istnienia to jednak już spory kawał czasu. Dlatego też najczęściej to nie religia sama w sobie rozczarowuje wyznawców, ale zachodzące w niej na przestrzeni wieków zmiany. Co ciekawe, najwięcej zmian w stosunku do religii wyjściowej jest w chrześcijaństwie, co zaowocowało powstaniem odłamów religijnych, od ogromnej rzeszy różnych wariacji protestanckich, po tak ogromne grupy jak prawosławni. Jednak także w innych religiach widać ciągłe zmiany i podziały, nawet w tak wydawałoby się niezłomnych jak islam, gdzie udało się jednak zaistnieć sunnitom i szyitom.
Prześledzenie powstania „nowej” religii może dostarczyć wielu wrażeń i ciekawych informacji. Przyjrzyjmy na przykład Amiszom. Na początku było słowo, jak powszechnie wiadomo, czyli judaizm, z którego wyrosło chrześcijaństwo, a później katolicyzm. Reakcją na negatywne zjawiska, które miały miejsce w katolickiej hierarchii kościelnej był ruch religijny i społeczny zapoczątkowany przez Marcina Lutra, mający na celu odnowę chrześcijaństwa, czyli reformacja, w wyniku której powstały takie odłamy jak luteranizm, anglikanizm, kalwinizm, husytyzm i inne. Przebiegliśmy w ten sposób sprintem wiele wieków. Jednym z bardziej radykalnych postreformacyjnych ugrupowań religijnych byli anabaptyści. Byli bardzo zróżnicowanym ruchem, łączyło ich odrzucanie chrztu dzieci (który ich zdaniem chrztem nie był, co ciekawe taki sam pogląd głoszą np. Świadkowie Jehowy) oraz pogląd o konieczności zasadniczej zmiany życia społecznego w celu powrotu do ideałów. Zrezygnowali też z przedmiotów kultu takich jak obrazy, ołtarze czy budynki sakralne. Jak można się domyślać, na tym historia się nie kończy, ich również dopadły wewnętrzne dysputy i podziały, a skrajny objaw okrucieństwa i fanatyzmu religijnego w postaci tzw powstania münsterskiego zahamowały jego rozwój. Odnowił go Menno Simmons, były katolicki proboszcz, który zjednoczył umiarkowanych anabaptystów odrzucających wszelką przemoc – których nazwano mennonitami. Nadal jedną z kluczowych cech jest wśród nich zakaz noszenia broni. Stąd już prosta droga do Amiszów. Założycielem ich Kościoła był Jakub Amman, który w 1693 doprowadził do secesji swoich zwolenników ze wspólnoty szwajcarskich mennonitów. Powodem separacji od pozostałych mennonitów nie były kwestie wiary, a obyczajowości, takie jak niedopuszczenie do siebie praktycznie żadnego postępu technicznego. Gdyby teraz postawić obok siebie katolika i Amisza, czy zobaczyliby siebie jako wyznawców tej samej religii? Wątpię... a przecież tak naprawdę nie byłoby ani jednych ani drugich, gdyby nie było judaizmu...
Ludzie burzą się na widok księdza, który najwyraźniej modli się przy posągu jakiegoś „innego” boga. Idea ekumenizmu nie sięga aż tak daleko, aby można było składać ofiary różnym bogom. Jednakże bahaizm twierdzi, że bóg objawia się ludziom za pośrednictwem różnych boskich manifestacji, do których zaliczają Abrahama, Mojżesza, Krysznę, Buddę, Jezusa itd. aż do swojego Baha Allaha, który ich religię stworzył. Twierdzą, że wszystkie religie pochodzą od boga i ich podstawowe zasady są właściwie takie same. Znaczyłoby to, że obojętnie gdzie się urodzimy i którą religię wyznajemy, mamy szansę na spotkanie z bogiem, co pasuje dobrze do „teorii przypadkowości wyznawanej religii”. To na dodatek znaczyłoby, że bóg jest i tak tylko jeden, niezależnie od tego, czy za jego manifestację/mesjasza/proroka/itd uznamy Jezusa czy Buddę, czy też stwierdzimy, ze żadnej manifestacji nie było jeszcze i trzeba nadal na nią czekać. 
Idąc dalej tym tropem, czy ma sens nazywanie Boga po imieniu? Może i tak, ale tylko po to, żeby nie był bezimienny, żeby nie mówić do niego całe życie „proszę pana”. Bóg to ktoś bardzo bliski, komu powierzamy swoje troski i radości, dzielimy się przemyśleniami, zwracamy się z prośbami, ktoś, kto jest z nami cały czas. Używanie jego imienia zacieśnia te stosunki, zbliża nas do niego, promieniuje ciepłem,  natomiast na pewno nie oznacza braku szacunku. W pewnych momentach życiowych, zwracanie się do kogoś per pan/pani jest oznaką nie szacunku, tylko narzucania dystansu, zamykania się w sobie, niedopuszczania kogoś bliżej z jakiejś przyczyny. Jeśli chcemy być blisko boga, jego imię, wymawiane z szacunkiem, oznacza zbliżenie się, oddanie. Natomiast prowadzenie wojny o to, czy należy nazywać go Allah czy Jahwe to już pomyłka, zwłaszcza w świetle tego, że to jest ten sam bóg.
A więc: „jeden, by wszystkimi rządzić, jeden by wszystkich odnaleźć, jeden by wszystkich zgromadzić i w jedności związać”. Trochę zmieniłam pana stwierdzenie, panie Tolkien. Ale mój Bóg, choć dopiero go poznaję, na pewno nie ma nic wspólnego z ciemnością, natomiast reszta pasuje do niego jak ulał: jest jeden dla wszystkich i „wszystko [...] jest od Niego i przez Niego, i dla Niego.” (Rz.11.36.)



Blogerzy

24.10.2009

Widzę cię jako byt nierzeczywisty
Realnie osadzony w nierealnym świecie
Zaglądamy sobie nieśmiało w okna
Zapraszamy się na komentarze
I wyrzucamy śmieci
Każdy dom uporządkowany
A o gustach się nie dyskutuje
Wytrzyj nogi wchodząc
Pamiętaj, że nie jesteś u siebie
A przede wszystkim –
Czy na pewno masz tyle lat
Na ile się oceniasz?
Łatwo się zagubić w tych
Parkach poglądów
Na blokowiskach identycznych drzwi
Całą noc krążyć między wierszami
Pól dnia czekać na gości, którzy nie przychodzą
Mimo to

Pusto się robi, gdy zamykam ten świat w pudełku

Zamyśliłam się przed uliczna latarnią

18.11.2009




Relacja z drugim człowiekiem przypomina chodzenie w cieniu ulicznej latarni. Każdy krok w prawo to już za dużo, każdy krok w lewo to już za mało. Lekkie zachwianie i oślepia nas słońce krzycząc prosto w oczy „za dużo!”, „za mało!”.  To oświecenie przywołuje nas do klasycznego chłodu rozumowania. Dopóki znów nie zaczniemy eksperymentować w stylu rokoko. Dobrze, że ktoś wymyślił przedrostek „neo-”, możemy być neoprawi, albo neolewi, albo nawet, w chwilach jasnego spojrzenia na świat, neoprości, w neocieniu neosłońca. 

B jak blog

17.10.2009


Zacznę od cytatu: „ Halo, nie każdy postęp jest zły!” * Tu chodziło o wyższość jednorazowych chusteczek higienicznych nad starodawnymi, żeby nie powiedzieć przestarzałymi, chusteczkami materiałowymi, które prało się, prasowało i używało ponownie. Ja natomiast mam zamiar podyskutować o wyższości pióra nad klawiaturą. Lub odwrotnie.
Pisaliście kiedyś pamiętnik? Albo może dziennik? A może nadal to robicie, albo właśnie zaczynacie? Tylko uwaga: pamiętniki i dzienniki to już totalny anachronizm, wykopaliska i wymierający gatunek. Teraz należy pisać bloga. Blog jest, w odróżnieniu od wymienionych wyżej, modny, trendy, jazzy i na topie.
Bloga można założyć właściwie wszędzie. Patrząc na różne strony internetowe podkusiło mnie zajrzeć w parę miejsc pod hasłem blog. Można tam poczytać ogólnodostępne przemyślenia obywateli naszego kraju. To dla jednych może się wydawać ewidentną zaletą i udowadniać wyższość klawiatury nad piórem. Ale może jednak niekoniecznie? Czy naprawdę coś znaczącego wniesie w moje życie czytanie o tym, jak to nastolatka zakochała się po uszy w jakimś aktorze i pisze teraz do niego listy równie mydlane jak film, w którym on gra? Nie sądzę również abym rozwinęła swoją wrażliwość literacką czytając przeplatane gwiazdkami zamiast dźwięku „piiiii” sprawozdania z kolejnej imprezy, na której Baśka znów się urżnęła do nieprzytomności, a Jarek tym razem zamknął się w pokoju z Mileną. Inteligencja moja nie skorzysta też na napompowanych banałami opisach dnia codziennego, które w zamyśle autorki/autora miały być najwyższych lotów prozą, zahaczającą być może nawet o poezję.
Właśnie, mała dygresja. Autor lub autorka bloga rzadko kiedy podpisuje się swoim prawdziwym imieniem, czy też nazwiskiem. Śmiem nawet twierdzić, że nawet jeśli są na dole jakieś dane, to pewnie zmyślone. Ciekawe, czy autorzy tak bardzo wstydzą się tego co piszą, że wolą się nie ujawniać, czy też mają tak wysokie mniemanie o poziomie swojego pisarstwa, że zaczynają się posługiwać pseudonimem literackim.
Są też blogi przypisane do danej kategorii, w których autorzy w w większości, lub w całości, poświęcają bloga jednemu tematowi. Tu przynajmniej od razu wiadomo: jeśli temat mnie nie interesuje – nie czytam. Ale też i te blogi, które przecież z założenia powinny wnosić coś nowego w moje życie, nie zawsze wyróżniają się czymkolwiek innym oprócz powtarzalności, truizmów, argumentacji trzylatka i skłonności do popadania w skrajności, czy to dotyczy polityki, czy religii, czy stosunków damsko - męskich.
Na pewno argumentem, który teraz usłyszałabym na żywo, byłoby „nie musisz czytać”. Owszem, nie muszę. Ale w takim razie można równie dobrze powiedzieć „nie muszą pisać”. A przynajmniej nie publicznie. Nikt nikomu nie zabrania tworzenia nowej epopei narodowej, kroniki dziejów albo zbioru felietonów w zaciszu swojego domu, w swoim własnym pięknym zeszycie, przy pomocy pióra lub długopisu do wyboru. Może nawet do tego zrobić sobie herbatę i popaść w błogostan na temat swoich umiejętności pisarskich. Co więcej, nie będzie trzeba też wysłuchiwać (wyczytywać) niepochlebnych komentarzy na swój temat, ponieważ tekst nie ujrzy nigdy światła dziennego. No chyba że po śmierci utrudzonego autora ktoś odnajdzie ten pamiętnik i uzna je za epokowe dzieło godne wydania. Tak się przecież zdarzało.
Na tej fali krytyki dopłynęłam już prawie do wniosku, że pióro i papier mają zdecydowana przewagę w tej kwestii. Prawie. Prawie, jak powszechnie wiadomo, robi dużą różnicę. Wybaczcie ten banał, ale jest to prawda. Otóż oprócz tragicznych w swej treści i formie blogów są w zasobach internetu także i takie, które wzbudzają zainteresowanie swoją zawartością. Ba, czasem wręcz zachwycają. Lekkością pióra, doborem argumentów, humorem, sarkazmem, dopracowana szatą graficzną, odwagą w wyrażaniu swoich poglądów, otwartością na świat z jego wszystkimi wadami i zaletami, umiejętnością stonowanej dyskusji z osobami zostawiającymi swoje komentarze. Nie jest ich może dużo, ale nie oszukujmy się: Gombrowicz i Plath też urodzili się tylko raz.
Optymizmem napawa fakt, że administratorzy próbują choć trochę zapanować nad tym zjawiskiem, w pozytywnym znaczeniu tego słowa, bo jakkolwiek bardzo jestem zniesmaczona niektórymi blogami, nie posunęłabym się do cenzurowania wpisów i usuwania blogów o niskim poziomie. W końcu mamy XXI wiek i niedługo coś takiego jak długopis będzie można już zobaczyć tyko w muzeum, jako jeden z największych wynalazków XX wieku, nie dziwię się więc, że ludzie wola stukać w klawisze niż wydawać pieniądze na długopis i zeszyt. Może lepiej byłoby, żeby nie wrzucali tego od razu do internetu, ale cóż, nie warto uparcie trzymać się mrzonki i wierzyć, że nastąpi cud: ludzie nie będą pisali pamiętnika przy użyciu klawiatury tylko po to, żeby go zapisać na własnym pulpicie. Czasem szkoda. Niestety, pamiętnik internetowy narodził się jako część internetu i tak pewnie zostanie.
I tu kolejna dygresja. Zdaje sobie sprawę, że anonimowość jest związana z internetem pępowiną nie do przecięcia. Dla większości z nas pseudonim w internecie jest tak nieodzowny jak tlen, nie potrafimy sobie wyobrazić egzystowania w żaden inny sposób. Daje nam to, dodajmy złudne, poczucie bezpieczeństwa.
A wracając do administratorów. Godne pochwały jest promowanie przez nich blogów, które na to zasługują, teksty są polecane na pierwszej stronie, dostają specjalne symbole, polecane są całe blogi i organizowane konkursy, w których, na szczęście, decydującego głosu nie mają tylko czytelnicy. W ten sposób jest szansa czytać to, co rzeczywiście na to zasługuje, a omijać bałwochwalcze ody do butelki wódki i hymny na cześć gwiazd jednego sezonu.
Na zakończenie dla wszystkich, którzy myślą o założeniu bloga, w tym również dla mnie, trochę sparafrazowany cytat:
„nim napiszesz blog
pomyśl i zważ
jak dalece słuszny to krok
.....
może raczej wstań
może lepiej leż
literatura jest piękna i bez” **


* cytat z serialu „Sześć stóp pod ziemią”, sezon 3 , odcinek 6
** cytat z piosenki Grzegorza Turnała „Uno memento mortis” z płyty „To tu to tam”