Ślub. Ławki obwieszone kwiatami, wystrojenie goście
strząsają parasole, pokrywając posadzkę sztuczną rosą. W głośnikach
przyspieszony ze zdenerwowania oddech panny młodej. Pan młody, chorobliwie
nieśmiały, czerwienieje po czubki uszu odstających znad białego kołnierzyka.
Ksiądz przerzuca stułę.
- Jak pan ma na imię? – Zapomniał biedak, komu udziela
ślubu.
- Pan ma na imię Jezus. – Chłopak katolicką gorliwością
pokonuje tremę.
Słychać stłumione chichoty.
- Pytam o twoje imię, młodzieńcze.
Ceremonia toczy się dalej. Państwo młodzi odchodzą od
ołtarza. Lusia urzeczona spektaklem. Welon panny młodej sunie po czerwonym
dywanie, zaczepia o białe bukiety przymocowane do ławek.
- Welon? – Moja ateistycznie wychowana Marysia sprowadzająca
niezrozumiałe rytuały do ich pierwotnej natury, upewniałaby się: - Białe,
długie, zwisa z głowy i ciągnie się po ziemi? To, Pappuś, ewidentny symbol
płodności. Karnawałowo wyolbrzymiony z kilku centymetrów do metrów i odwrócony.
Biała smuga ciągnąca się po nogach młodej kobiety to śluz wydzielany podczas
jajeczkowania.
Manuela Gretkowska „Miłość po polsku”