14 października 2013
Kiedy w styczniu zobaczyłam, że Roger Waters po raz drugi
wybiera się do Polski z wielkim spektaklem „The Wall”, nie wahałam się ani
chwili czy kupić bilet i jechać. Zdawałam sobie sprawę, że może się w ostatniej
chwili okazać, że jednak nie mogę jechać, ale byłam zdecydowana, że chcę.
Wahanie dotyczyło tylko rodzaju biletu. Ale przecież w końcu właśnie po to
zbierałam pieniądze od poprzedniego koncertu w Łódzkiej Arenie, żeby teraz mieć
dobre miejsce! Raz się żyje – kupiłam bilet na miejsce, które wydało mi się
najlepszym z możliwych dostępnych.
Kiedy na tydzień przed koncertem zaczęło się coraz bardziej
pewne robić to, że jednak uda mi się pojechać, zaczęłam się cieszyć. Po cichu,
żeby nie zapeszyć. Natomiast już w dzień wyjazdu było prawdziwe szaleństwo. W
Warszawie byłam kilka godzin przed, ale już w pociągu była fajna atmosfera,
gdyż jechały nim całe tłumy ludzi na koncert, a można było ich poznać głównie
po podkoszulkach. Zważywszy, że ja swoją postanowiłam założyć dopiero na
miejscu, można śmiało powiedzieć, że może było ich jeszcze więcej, takich na
razie ukrytych.
Na stadion pierwotnie zamierzałam podjechać autobusem,
biorąc pod uwagę w sumie niedawna kontuzję Achillesa. Ale czasu jeszcze było
sporo, pogoda była ładna – ruszyłam pieszo i to była bardzo dobra decyzja.
Drobne strumyczki ludzi na moście Poniatowskiego zlały się już w całkiem
pokaźną rzekę, płynącą w jednym kierunku, w jednym rytmie – świetny widok.
Tym razem na płytę dotarłam bez godzinnych poszukiwań,
dokonawszy wcześniej zaplanowanego zakupu – bluza „Trust us”. Weszłam sobie powoli
i zaczęłam rozglądać się, gdzie tu jest sektor A2. O matko, to mój? Tak daleko
od wejścia, tak blisko sceny? A gdzie jest rząd 10? Jak znalazłam swój rząd i
swoje miejsce i usiadłam, to już całkiem na miękkich nogach. Popłakałam się z
wrażenia, że jestem tak blisko…. J Jak doszłam do siebie to podeszłam do sceny
i zrobiłam sobie (wzorem dziesiątek ludzi) zdjęcie. Mam fotkę jak opieram się
łokciem o scenę Rogera Watersa.
Czas przed rozpoczęciem koncertu minął bardzo szybko mimo
spóźnienia i oto zgasły światła, a na scenie pojawiła się para mundurowych z
tradycyjną kukłą. Zaraz potem jak przebrzmiała trąbka – zaczęło się. Niby teraz
byłam już przygotowana na mocne uderzenie początku „In the flesh?” ale i tak
wbiło mnie w krzesło. A wtedy na scenę wyskoczył on – Roger Waters. Naprawdę
wyskoczył. Mimo swoich siedemdziesięciu już prawie lat, jest nadal w świetnej
formie, a jeśli się zmienia – to według
mnie tylko na korzyść – jest coraz bardziej przystojny i pociągający.
„In the flesh” miało wszystkie elementy, które pamiętałam z
poprzedniej edycji, fajerwerki, wybuchy, odgłosy strzałów, rozbijający się
samolot i Roger ubrany w ciemne okulary i skórzany płaszcz. Potem uspokojenie
przy świetnie brzmiącej piosence „The thin ice”. Oczywiście na ścianie, już częściowo
zbudowanej, pojawiały się też wizualizacje, ja jednak tym razem rzucałam tylko
na nie okiem, żeby sprawdzić, czy coś się zmieniło, tym razem byłam nastawiona
na obserwowanie co się dzieje na samej scenie. Trudno nie było, kiedy się
siedziało w takiej odległości, że dokładnie widziałam jak Roger przebiera
palcami po strunach swojej basówki!
Potem moja ukochana „Another brick in the wall part 1”, ze
świetna linią basu oraz gitary, morze krwi dookoła i Roger stojący pośrodku tej
czerwieni, w czarnych spodniach i podkoszulce i białych sportowych butach –
popłakałam się po raz drugi i nie ostatni.
Następny etap to oczywiście dwuczęściowa historia szkolna
„The happiest days of our lives” i „Another brick in the wall part 2”. Była
kukła nauczyciela, a co było nowe – pojawił się chór dziecięcy, który Roger
czasem wykorzystuje. Tym razem dzieciaki były ze szkoły w Iławie i odegrały
swoją role naprawdę dobrze.
Dzieciaki zbiegły ze sceny, kukłę zwinięto, wjechał pociąg
metra, w którym padły strzały, a Roger odśpiewał „The ballad of Jean Charles de
Menezes”, o której mówi, że uwielbia ją śpiewać, bo nikt nie wie o co
chodzi. Faktycznie, nie jest ona częścią
oryginalnej „The Wall”, więc jest zaskoczeniem. Zaraz po niej Roger wyjaśnił,
że chodzi o studenta, który został zastrzelony w metrze. Po polsku!!! Był to
wspaniały moment, kiedy mówił, bo w przeciwieństwie do innych wykonawców,
którzy ograniczają się do „Dobry wieczór” on miał cała przemowę, podziękował
dzieciom i poprosił o brawa dla nich, wyjaśnił kim był Jean Charles de Menezes
i dedykował koncert wszystkim ofiarom terroryzmu na świecie. Dostał ogromne
brawa, zwłaszcza za wymówienie „sprawiedliwość” i „świecie”. A potem otarł pot
z czoła i zapytał już po angielsku „Jak wy tym językiem mówicie na co dzień?”
czym wywołał chóralny wybuch śmiechu na widowni.
Po tym nastąpiło wykonanie wspaniałego utworu „Mother”, z
wszystkimi atrakcjami: filmem sprzed lat, kukłą matki i tymi wszystkimi
napisami na murze, witanymi przez publiczność wrzaskami i brawami, a ja popłakałam
się po raz kolejny. „Goodbye blue sky” i „Empty spaces” zmusiły wszystkich do
zastanowienia się nad symboliką używaną przez Watersa, zwłaszcza w świeżym
kontekście połączenia „Ściany” z murem odgradzającym Izrael od Palestyny. Roger
wyjaśniał nie raz, że rozprawia się tu zarówno z religią, imperializmem,
rządzącymi nami korporacjami, jak i powszechną pogonią za pieniędzmi, bogactwem
i luksusem.
Potem energetyczna „Young lust”, podczas której zauważyłam
ponownie, że uwaga panów jest mocno w tym momencie skupiona na tym co wyświetla
się na murze. A mur staje się coraz
większy. W zasadzie jest już tak duży, że w następnej piosence „One of my
turns” zespół widać już tylko przez niewielkie wyrwy, a Roger śpiewa przed
murem. Tam też zasiada na krześle, żeby „poskarżyć się” w utworze „Don’t leave
me now”.
Ostatnie trzy utwory pierwszej części i ostatnie trzy wyrwy
w murze. „Another brick in the wall part3” z telewizorem w roli głównej, „The
last few bricks” i zostaje już tylko jedna mała luka, w której Roger śpiewa
„Gooodbye, cruel world”. Ostatnie „cegły” są włożone i kończy się część
pierwsza. W przerwie, na ścianie tak jak poprzednio pojawiają się zdjęcia osób,
które zginęły w wojnach, zamachach terrorystycznych itp. Jest ich chyba coraz
więcej, bo wypatrzyłam kolejnych Polaków. Poza tym teraz siedziałam bliżej,
więc mogłam dokładnie wszystko przeczytać. W czasie przerwy ustawiłam sobie też
wszystko w telefonie, żeby zrobić Rogerowi zdjęcie. Wyprzedzę fakty i powiem, że tak – udało
się, mam piękne zdjęcie Rogera na tle szarego muru, które już mam na tapecie w
telefonie.
Druga część zaczęła się oczywiście od jak zawsze
ściskającego za serce i wyciskającego łzy (moje też) „Hey you”, śpiewanego zza
ściany. Zresztą nie zdążyłam dobrze łez obetrzeć jak leciały mi znów przy
fantastycznym wykonaniu „Is there anybody out there?”, które sama uwielbiam
grać i uważam za ósmy cud świata. I te
oczy na ścianie, podczas gdy Roger pyta, czy tam ktoś jest, a szperacze
przeszukują niebieskim światłem widownię…. dreszcze przebiegają po plecach…
Podczas gdy wszyscy skupiali się na samolotach
przelatujących cieniami po murze, z boku pojawił się pokój wycięty w ścianie, w
którym na kanapie rozsiadł się Roger, żeby poinformować nas w piosence „Nobody
Home”, że ma swoją mała czarną książeczkę z wierszami, setki kanałów szajsu w
telewizji i silną potrzebę latania, tyle że jak podnosi słuchawkę, to nikogo
nie ma w domu… „Vera” tradycyjnie opierała się na zdjęciach dzieci witających
swoich ojców wracających z wojny i przenosiła nas płynnie do hymnu „Bring the
boys back home”.
Po tej piosence dla mnie, i pewnie dla wielu tam obecnych,
nastąpił moment ekstazy – „Comfortably numb”. Brak słów po prostu…i znów łzy.
Zwłaszcza, że Roger śpiewając „Can you stand up?” zachęcił gestem do wstania i
cała publiczność poderwała się z miejsc, śpiewając, machając rękoma, bujając
się i – bo sadzę, że nie byłam jedyna – razem z Rogerem uderzając pięściami w
ścianę w odpowiednim momencie.
„The show must go on”, więc przedstawienie trwało nadal.
Zespół przeniósł się przed mur, odgrywając po tymże utworze „In the flesh”, na
koniec którego Roger wziął karabin, zrobił złowieszczą minę i zaczął strzelać
zgodnie z ostatnimi linijkami tekstu: „If I had my way, I’d have all of you
shot”.
Potem zapytał (a na ścianie pojawiło się polskie
tłumaczenie) czy są na sali jacyś paranoicy (odkrzyknęłam, że i owszem ) zadedykował im/nam piosenkę „Run like hell”
i kazał się dobrze bawić. Oj, bawiłam się bardzo dobrze, przeskakałam wszystkie
refreny, zapominając o ledwo wyleczonym ścięgnie! (Uspokoję Was, drodzy
czytelnicy – nic mi się nie stało. Nie mogło – Roger kazał się bawić )
Potem nastąpiły trzy utwory opowiadające zakończenie
historii Pinka, o której to postaci Roger mówi, że składa się w 70% z niego, w
20% jest to Syd Barret, a pozostałe zajmują inni ludzie: „Waiting for the
worms”, dramatyczne „Stop” i „The trial”, przy którym krzycząc „Tear down the
wall” zdałam sobie sprawę z tego, że to koniec…
No i mur runął…
Świnia unosząca się nad publicznością poszła w strzępy…
Cały zespół pojawił się oczywiście „w ruinach” na ostatni
numer „Outside the wall”, który rozpoczął Roger grając na trąbce. Przedstawił
jeszcze na zakończenie zespół, podziękował widzom i niestety był to już koniec,
mimo że publika wyła, klaskała i tupała.
Ja szczerze powiedziawszy, mogłabym już znów iść na kolejny
show… Cóż można powiedzieć więcej – jest to arcydzieło, ciągle tak samo jeśli
nie bardziej aktualne. Roger w świetnej formie i oby był w takiej jak najdłużej
i chciał przyjechać jeszcze raz.
Wracając usłyszałam od grupy z tyłu „Koniec i bomba, a kto
nie był ten trąba”. Nic dodać, nic ująć. Rogerowi by się spodobało.