01.03.2014
… bo chyba ją mam…
Nie sądzę, żeby to była odmiana kliniczna, ale czuję,
że jest źle.
Podobno jak człowiek zdaje sobie sprawę z tego, że cos
z nim nie tak, to jeszcze nie jest tak źle.
Ale to małe pocieszenie.
Załamuje mnie fakt, że mam pracować do 66 czy 67 roku
życia. Nie jestem w stanie sobie tego wyobrazić.
Jeśli dożyję emerytury, to nie wystarczy mi ona nawet
na opłaty.
Jak człowiek choruje to lepiej od razu iść kupić
trumnę – będzie taniej, szybciej i mniej nerwów się zmarnuje.
A na ZUS się płaci.
Pracuję pilnie, powiedziałabym nawet, że się udzielam
i poświęcam w swojej robocie. Ledwo wiążę koniec z końcem, a wysiłki nie bardzo
są doceniane.
Cokolwiek się robi w pracy – większość jest na nie. Marazm
jest zaraźliwy.
Doskwiera mi samotność, a jednocześnie wiem, że nie ma
dla mnie szans na związek. Terapia pokazała mi co jest nie tak, żeby to
naprawić, trzeba byłoby się od nowa urodzić.
Od czasu do czasu to wszystko powyżej i parę innych
rzeczy dopada mnie tak mocno, że całymi tygodniami siedzę w dołku, płaczę, nie
śpię, nie kontaktuję się z nikim. Jest już bardzo niewiele rzeczy, które są w
stanie wyciągnąć mnie z tego dołka, być może nawet jest już tylko jedna… I tego
boję się najbardziej, bo nic nie jest wieczne, a poza tym nie można przecież
całego swojego jestestwa opierać na jednej kwestii…