4.02.2004. Ciekawa data, prawda? Same czwórki, zera i
dwójki. Kojarzycie tą datę? Założę się, że jest wiele osób, które znają ją
lepiej niż datę chrztu Polski, zburzenia Bastylii albo ataku na Pearl Harbour.
Co to za data? Otóż tego dnia narodził się Facebook…. i zmienił się świat.
Poznajmy go trochę na wstępie. Nazywa się Facebook i
należy do gatunku „serwis społecznościowy”. Urodził się na Uniwersytecie
Harvarda, jego ojcem jest Mark Zuckerberg, ma też trzech wujków : Chris Hughes,
Dustin Moskowitz, Eduardo Saverin, a w trakcie życia przybyły mu ciotki, kuzyni
i nianie, w ilości ponad tysiąca. Mieszka w Palo Alto w słonecznej Kalifornii,
zajmując czterobudynkową posiadłość. Jest bogaty, jego przychody
przekraczają 150 mln USD, a swojego ojca uczynił w marcu 2008 najmłodszym
miliarderem świata – nic dziwnego, skoro ma ponad 500 milionów użytkowników na
całym praktycznie świecie. Nakręcono również o nim film, który wyreżyserował
David Fincher.
Facebook jest w tej chwili najbardziej popularnym serwisem
społecznościowym, ale nie jest jedynym. Depcze mu po piętach Google +, jest też
Epuls, a w Polsce mieliśmy swego czasu szał pod tytułem Nasza Klasa – nadal
zresztą jest to jedna z częściej odwiedzanych stron internetowych. Jakie są
typowe funkcje serwisu? Książka adresowa, lista znajomych, grupy użytkowników –
czyli szukanie i utrzymywanie znajomości, poczta wewnętrzna – zamiast maila, albumy
ze zdjęciami, blog, notesy, komunikatory, platformy aplikacji internetowych,
gry, tablice ogłoszeń i wiele, wiele innych.
Wygląda na przydatne narzędzie, prawda? Wielu z was, którzy na co dzień
korzystają z serwisu, zapewne powie, że nie tylko wygląda, ale po prostu JEST.
Nie będę się z wami kłócić, bo jak ze wszystkim, problem polega tutaj na
zdrowym korzystaniu z możliwości. Powszechnie znana jest krytyka serwisów
społecznościowych, główny zarzut to taki, że pochłaniają ludziom, zwłaszcza
młodym, za dużo czasu. Presja zalogowania się i sprawdzenia informacji
dotyczących znajomych, obejrzenia ich najnowszych zdjęć oraz porównania wyników
gier, czy testów, jest tak silna, że zapominają oni o innych obowiązkach.
Spędzając na portalu społecznosciowym kilka godzin dziennie, łatwo popaść w
uzależnienie, czy nawet depresję, kiedy nie będzie już można zdążyć z przejrzeniem
i zareagowaniem na wszystko, co się dzieje na portalu.
Drugi zarzut to odciąganie ludzi od kontaktów w realnym świecie. Możliwości
„spędzenia czasu” w wirtualnej rzeczywistości są tak duże, że wielu osobom nie
udaje się już znaleźć w sobie chęci, żeby spotkać się na żywo. Wystarcza im
poklikanie, skomentowanie zdjęcia, odczytanie wiadomości, sprawdzenie, co dana
osoba ostatnio robiła. Można nawet się piwa z kimś napić, co z tego, że każdy w
swoim domu.
Kontakty na portalach społecznościowych są też, według wielu zajmujących
się tym zjawiskiem osób, mniej zaangażowane. Kiedy spotykamy się z kimś w
rzeczywistości realnej, skupiamy na nim/niej swoja uwagę, w wirtualu możemy
jednocześnie grać z kimś innym w jakąś grę, oglądać zdjęcia kolejnej osoby, a z
boku jeszcze zamiga nam, kto kolejny pojawił się i jest gotowy do rozmowy. W
realu coś takiego nie jest możliwe.
Portal społecznosciowy może też oznaczać spłycenie kontaktów. Według
pierwotnego założenia Nasza Klasa miała służyć odnalezieniu kolegów i koleżanek
ze szkoły, dawno ukończonej, takich, z którymi kontakt się urwał z powodu
czasu, odległości i innych przyczyn. Przez moment tak było, ale później „klasy”
zaczęli zakładać ludzie aktualnie się w nich uczący, a ostatnim gwoździem do
trumny pierwotnej funkcji stało się zakładanie klas jeszcze nie istniejących,
np. spośród studentów, którzy dostali się na dany kierunek. Poza tym zaczęły
się tworzyć grupy nie mające nic wspólnego z „klasą” – fan kluby, grupy ludzi o
tym samym imieniu itd. Rezultat jest taki, że użytkownicy maja przeciętnie po
kilkaset znajomych. A czy ludzie, których kiedyś „kliknęliśmy” to naprawdę nasi
znajomi?
Osobowości jakie kształtują portale społecznościowe też spędzają sen z
powiek badaczom społeczno – psychologicznym. Kiedyś dostałam zaproszenie do
grona znajomych od jakiejś dziewczyny. Oglądałam jej profil 15 minut, nie
znalazłam niczego, co by nas łączyło, jakiejkolwiek nici znajomości. Nie mogłam
też pojąć, dlaczego chciałaby nagle mnie „poznać”, dopóki nie zobaczyłam ilu ma
znajomych, a liczba miała tyle zer, że chciałabym mieć tyle kasy na koncie.
Dziewczyna po prostu zapraszała „jak leci”, byle więcej. Niektórzy bowiem
samookreślają się poprzez ilość znajomych na portalu, ilość zdjęć, kliknięć „to
lubię”, komentarzy. Dla takich osób niemiły komentarz pod zdjęciem to tragedia.
A to co mnie naprawdę denerwuje w portalach społecznościowych zostawiłam na
koniec. Wszystkie poprzednie wady jestem w stanie przyjąć do wiadomości, nie ma
nic idealnego; gdyby popatrzeć na każdą funkcję portalu oddzielnie, to wszystko
zależy od użytkownika, tak czy inaczej. Mnie przeszkadza właśnie to, co
niektórzy uważają za największą zaletę – że to jest „wszystko w jednym”. Nigdy
nie lubiłam szamponu 2+1, a już kombinacja 3+1 (szampon, odżywka i pianka –
było coś takiego) wywołała tylko atak śmiechu. Nie lubię łączyć nawet jedzenia,
jem twarożek, to jem twarożek, marynowaną gruszkę wezmę później. Wolę się spotkać
z jedną osobą i skupić na niej całą uwagę, niż być częścią pięciosoobowej
grupy. Dlatego też wolę mieć oddzielnie pocztę, oddzielnie bloga, oddzielnie
komunikator, oddzielnie czytać artykuły, oddzielnie słuchać muzyki, a zdjęcia
obejrzę hurtem jak do kogoś pójdę, jednocześnie słuchając związanych z tym
opowieści.
A jeszcze bardziej denerwuje mnie przymus „fejsbukowania” i świeżo
narodzona mentalność ludzka, w której nie mieści się, że ktoś może bez portalu
społecznościowego funkcjonować. Dla części ludzi Internet = Facebook. Dla
niektórych nawet komputer = Facebook. Kiedy mówię, że nie mam konta na
Facebooku ( a nie mam, mam na nk, ale chyba je zlikwiduję, bo zaglądam tam raz
na pół roku), ludzie patrzą na mnie jakbym powiedziała „nie mam Internetu” lub
właśnie „nie mam komputera”. To, że nie korzystam z portalu społecznościowego,
bo mi nie odpowiada jego forma, nie oznacza, że nie wiem, co to jest klawiatura
i mysz. Mam trzy blogi, mam pocztę elektroniczną, używam komunikatora gg, wiem
co to Skype, słucham radia i muzyki przez komputer, oglądam filmy, przeglądam
strony internetowe, mam albumy ze zdjęciami na komputerze – uważam, że moja
cyberprzestrzeń jest bardzo bogata i co istotne – jest dla mnie bardzo ważna.
Dlatego powiedzenie typu „Nie masz konta na Facebooku? No tak, dla niektórych
najwyraźniej cyberprzestrzeń nie jest ważna” (usłyszane na własne uszy, zresztą
żeby było śmieszniej cyberuszy – na gg) albo „Nie masz konta na
FB? Człowieku, to Ty nie istniejesz!” (cytuję za Kresgothem, znajomym
blogerem) uważam za stereotyp i uprzedzenie, z
którym trzeba walczyć jak z rasizmem.
Proponuję nazwę „portalizm” ® – dyskryminacja internetowa, zespół poglądów
głoszących tezę o nierówności ludzi w przestrzeni wirtualnej wynikającej z
posiadania bądź nie konta na portalu społecznościowym.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Możliwość komentowania została zablokowana ze wzglądu na zawieszenie działalności tego bloga. Zapraszam na mój drugi blog Karkonosze moja miłość - wystarczy kliknąć w obrazek z tym tytułem po lewej stronie.
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.