Miałam ponarzekać. Ale ile można narzekać? Pomarudzę
następnym razem może, a teraz postanowiłam pokazać się wam z innej strony. Od
kuchni. Dosłownie. :)
Gdybym miała wybrać swoją ulubiona kuchnię byłby to dość
duży problem, bo lubię bardzo wiele rzeczy z bardzo wielu państw, po dłuższym
namyśle doszłam jednak do wniosku, że powinnam powiedzieć : kuchnia chińska.
Tylko uwaga, nie mówię o pseudo-chińskich budkach stojących na rogu każdej
większej ulicy i serwujących dania mogące wyżywić pięć osób z jednego pojemnika
za 10 zł. Nie mówię, niektóre są nawet smaczne, nie we wszystkich lepiej od
razu dzwonić po pogotowie i na pewno są pomocne jak ktoś jest w potrzebie
zjedzenia czegoś szybko. Ale nie oszukujmy się – to nie jest prawdziwa kuchnia
chińska, choćby z tego względu, że nie wszystko co chińskie musi smakować
pięcioma smakami albo słodko – kwaśno. Jeśli ktoś ma wątpliwości, czy jest w
chińskim barze, niech sprawdzi, co jest na początku jadłospisu. Jeśli sajgonki
– to atlas w rękę i już wiemy, gdzie jesteśmy, cytuję za Wikipedią „ Ho Chi Minh (wymowa: ho ci min; wiet. Thành Phố Hồ Chí Minh), dawniej Sajgon (wietn. Sài Gòn) –
miasto na południu Wietnamu na zachodnim brzegu rzeki Sajgon, 6,65 mln
mieszkańców (2007), w latach 1954-1975 było stolicą Republiki Wietnamu.” Chiny
mają kuchnię zróżnicowaną na regiony, mi najbardziej odpowiada Kanton, a jak
ktoś lubi ostro, to dobrze poczuje się przy daniach z Syczuanu. Najsłynniejszy
jest chyba jednak Pekin, ze względu na kaczkę po pekińsku. Dla mnie bardzo
atrakcyjny jest smak i przede wszystkim charakterystyczny zapach, oleju
sezamowego, używanego na koniec gotowania do wielu potraw. Wykorzystuje się go
też do masażu i jest to niezapomniane przeżycie. To teraz mały przegląd moich
ulubionych chińskich dań. Chow-mein, czyli chrupiący smażony makaron sojowy, z
pysznym sosem zawierającym między innymi pędy bambusa, grzyby mu-err, dymkę, i
na przykład owoce morza. Krab z warzywami, ryba w słodko-kwaśnym sosie abo
duszona z czarną fasolą, krewetki w cieście lub duszone z imbirem, duszone
grzyby shao-nan-bai, kapusta pekińska z chilli, zupa rybna z pierożkami albo z
grzybami, krokieciki nadziewane warzywami, jajecznica z krewetkami (na
śniadanko na przykład ;) ), smażony ryż z rybą i warzywami i tofu w pięciuset
chyba odmianach: z rybą, duszone z fasolą, z solonym bambusem, z marynowanymi
warzywami, nadziewane warzywami lub owocami morza, w zupie z krabami i
grzybami, smażone z kawałkami ryby lub krewetkami i wiele wiele innych. Mam
nawet przepis jak zrobić domowe tofu, jakby ktoś chciał, bo dziś mam dla was
inny przepis. Ale to za chwilę. Dla miłośników mięsa polecam kaczkę po
pekińsku, która dostaje się „w częściach” i samemu sobie składa: naleśnik,
mięso, dymka, sos itd. (a propos, taka kaczkę suszy się, piecze się w piecu węglowym,
smaruje i w ogóle jest to mocno skomplikowane), wołowinę na gorącym półmisku,
która skwierczy podawana na stół, żeberka w miodzie albo skrzydełka kurczaka z
przepiórczymi jajami. Na deser: naleśniki z daktylami, kandyzowane banany,
ciasto ryżowe „osiem wspaniałości”, albo – bardziej egzotycznie, korzeń lotosu
z kandyzowanymi wiśniami. ;) Do popijania – oczywiście herbata: czarna,
zielona, sencha, a może jaśminowa? A teraz obiecany przepis: „Pokusa Buddy”.
Składniki: płetwa rekina, uszy morskie, przegrzebki, mięso głuszca, kurczak,
chińskie grzyby bambusowe, pochrzyn, nieszpułki, wino, dymka, sos sojowy.
Reszta jak dacie znać, że składniki kupione i czas zarezerwowany – gotuje się
to koło tygodnia. ;)
Na drugim miejscu, po namyśle, kuchnia grecka. Będąc w
Grecji miałam okazję spróbować wielu rzeczy, nasza przewodniczka, oprócz
ogromnej wiedzy i talentu do opowiadania, miała też niepohamowaną potrzebę
pokazywania nam, gdzie można zjeść coś dobrego. Znała chyba wszystkie knajpy w
Grecji i wiedziała, czego warto spróbować w danym lokalu. Przez nią przytyłam
ładnych parę kilo, ale wrażenia rekompensowały wszystko. Najbardziej chyba
lubię greckie przystawki i fakt, że jak zrobi się tego większą ilość to może
służyć za cały obiad. Liście winogron nadziewane ryżem, smażony ser, smażone
kulki z cukini, ryby lub ziemniaków, małże z czosnkiem i pomidorami, duszone
cebulki, krążki z kalmara, pasta z bakłażana, bakłażan smażony z czosnkiem,
nadziewana fetą ostra papryka, tzatziki
(czyli dip ogórkowy), zapiekane z jajkiem ziemniaki, a przede wszystkim ośmiorniczki w oliwie z
ziołami – i właściwie człowiek już jest najedzony, bo to cała uczta. Do tego
obowiązkowo sałatka, która my nazywamy grecką, a oni wiejską: pomidory, ogórki,
papryka, cebula, oliwki, ser feta plus zioła, ocet winny i oliwa, tak to
naprawdę powinno wyglądać, żadnej sałaty lodowej, ogórków kiszonych i bóg wie
czego jeszcze, co czasem restauracje próbują dodawać. Poza tym, nie ukrywajmy,
ich oliwki, a to co można kupić u nas to jest jednak spora różnica... Potem
można zjeść zupę rybną z grzankami, albo cebulową z serem, a następnie
zapiekankę makaronową z bakłażanem, nadziewane papryki, cukinie lub bakłażany,
krewetki w sosie pomidorowym zapiekane z serem, rybę ze szpinakiem, homara z
warzywami albo zawijanki z soli. Na deser ciasto orzechowe albo baklava –
śmieszne, bardzo słodkie ciasto z orzechami, migdałami, cynamonem, a jeśli ktoś
woli coś lżejszego – jogurt z kwaśną konfiturą wiśniową. Do popicia może być
greckie wino, retzina, albo coś z Achaia Claus (wytwórni wina z regionu Achaia
na Peloponezie), nawet można kupić w Polsce. Jest też anyżkowy w smaku, dla
mnie za mocny, alkohol ouzo, i charakterystyczna grecka kawa, której smak
zmienia się w zależności od proporcji kawy i cukru i czasu gotowania – dla
wielbicieli tego napoju.
Na trzecim miejscu chyba jednak postawię Włochy. Kojarzą mi
się z wizytą w restauracji w Mediolanie, kiedy jak już zjadłam przystawki, to
nie miałam najmniejszej ochoty na nic więcej, tyle tego było, a także z taką
restauracją we Florencji, gdzie nie było jadłospisu, tylko mówiło się kelnerowi
co się chce. Było śmiesznie, bo ja włoskiego znam pięć słów, ale dałam rade
powiedzieć papa al pomodoro, spaghetti con frutti di mare i gelato. I to jest w
skrócie to co najbardziej lubię po włosku: zupę pomidorową „dla biednych” na
starym (podobno) chlebie i spaghetti z owocami morza. Lodów już nie bardzo, ale
myślałam wtedy nie tylko o sobie. ;) Poza tym risotto z warzywami, pyszny ser
mozarella z pomidorami i świeżą bazylią, ser gorgonzola, suszone na
słońcu pomidory w oliwie i pieczone bakłażany z czosnkiem i oliwą, które potem
nakłada się na bagietkę pokrytą serem, dorzuca pomidora i jest niebo w gębie.
Nie mam też nic przeciwko ich mieszance sałat z dodatkiem rukoli z sosem vinegret.
Na deser panetone – wielka drożdżowa babka z bakaliami, niepowtarzalnie
puszysta i smaczna. Niektórzy bardzo sobie cenią smak włoskich lodów, mnie nie
odpowiadał, ale zdaję sobie sprawę, że jestem w zdecydowanej mniejszości. Jeśli chodzi o napoje, to kojarzy mi się
przede wszystkim woda, niby mineralna, choć podejrzewam, że pochodziła z
najbliższej rzeki. Ale orzeźwiała wspaniale. No i są oczywiście pyszne włoskie
wina, a dla miłośników mocnych wrażeń – grappa, destylat przefermentowanych
wytłoków i pestek winogron (często odpadów z procesu produkcji wina),
przeźroczysty, o charakterystycznym smaku oraz intensywnym zapachu – po prostu
bimber. ;)
Nie byłoby to prawdą, gdybym powiedziała, że na czwartym
miejscu jest Japonia. Przede wszystkim dlatego, że nigdy tam nie byłam, a po
drugie, ze mimo wszystko nie miałam okazji spróbować zbyt wielu dań z tego
regionu. Ale poświęcę tej kuchni oddzielny fragment, ze względu na ... no
właśnie, co myślimy mówiąc „Japonia”? Japonia to przede wszystkim skojarzenie z
sushi i nie będę oryginalna – ja też sushi bardzo lubię. Nigiri sushi, czyli
ręcznie formowane, jakie najczęściej spotyka się w barach, z łososiem surowym, wędzonym lub
podpiekanym albo z krewetką jest
naprawdę bardzo smaczne. Maki sushi to
ryż zawijany w płat wodorostu z różnymi pysznymi rzeczami w środku, takimi jak
ogórek surowy, awokado, marynowane śliwki umeboshi plus oczywiście ryby i owoce
morza. Do tego ostra pasa wasabi i marynowany imbir na przegryzkę. Pochwalę się
– ten rodzaj kiedyś z koleżanką przygotowałyśmy same w domu i wyszło naprawdę
dobrze! :) Sakamaki to też takie właśnie rolki, tylko że zwijane odwrotnie,
czyli wodorost jest w środku, a ryż na wierzchu, a temaki to wodorost zwinięty
w rożek i wypełniony podobnym sushi-nadzieniem. Smakuje mi też sashimi, czyli
kawałki surowych ryb i owoców morza, podawane z sosem sojowym i wasabi, ale tu
jestem bardziej wybredna – łosoś, langusta ewentualnie tuńczyk. Lubię też
charakterystyczny smak zupy miso gotowanej na paście sojowej miso i zupy udon,
z grubymi nitkami makaronu i krewetką. Poza tym jeszcze okonomijaki, czyli
rodzaj placków z dodatkiem kapusty, cebuli i kiełków. Zawsze podobało mi się,
jak powierzchnia placka falowała przy podaniu – często posypuje się je wiórkami
suszonej ryby lub krewetek, które ruszają się pod wpływem ciepła placka. Do
picia – japońska zielona herbata, lub jeśli ktoś lubi mocne alkohole – sake.
A teraz mix dań z różnych części świata. Z Hiszpanii
uwielbiam paellę z owocami morza. Pamiętam taką ogromną patelnię, na której
mistrz ceremonii przygotowywał danie, a wszyscy go obserwowali, dopiero kiedy
powiedział, że gotowe, można było podchodzić i talerzem i nakładał taką ogromną
chochlą. Kiedy podeszłam trzeci raz chyba się zorientował, ąe wyjątkowo mi
smakuje i dostałam na czubek mojej góry ryżowej jeszcze taką olbrzymią
krewetkę. :) Z Meksyku - gaspacho, czyli krem z pomidorów z dodatkiem innych
warzyw, na zimno – wspaniały na lato, i chilli con carne, tyle że ja je robię z
soją, a nie wołowiną. Kuchnia żydowska to dla mnie cymes, czyli marchewka na
słodko. Z Francji najbardziej smakuje mi zupa cebulowa i sałatka nicejska, z
tuńczykiem i anchovis. Kuchnia indyjska ma do zaoferowania dużo ciekawych, dość
ostrych zazwyczaj dań, lubię pakorę (smażone warzywa w cieście), alu koftę
(kulki warzywne w sosie) i szafranowy ryż. W kuchni angielskiej smakowały mi
ich śniadania, z jajkami, pieczonymi pomidorami, pieczarkami i tostami (choć
przyznam, że po dwu tygodniach ma się już ich serdecznie dość), a przebojem są
jacket potatoes – olbrzymie pieczone ziemniaki z farszem (ser biały lub żółty,
sałatka coleslow i inne), najlepsze na Covent Garden w Londynie. Do picia
oczywiście herbata z mlekiem. Nie protestować proszę – jest to całkiem smaczne.
A jeśli coś mocniejszego – no to polecam czerwone piwo – bardzo mi smakowało,
albo coś, z czego lubię tylko zapach - whisky, na przykład Cardhu lub Oban.
A co z Polską? Grzyby, grzyby, grzyby... zupa grzybowa,
grzyby duszone z cebulą, pierogi z kapustą i grzybami, sos grzybowy, grzyby marynowane,
smażone kanie i kurki lub prawdziwki na maśle.
Poza tym – kiszone ogórki, surówka z kiszonej kapusty, prawdziwy chleb
na zakwasie ( teraz już właściwie tylko do kupienia w sklepach ze zdrową
żywnością) z masłem ( a nie czymś udającym masło), oscypek na ciepło, smażony
karp według przepisu mojej babci, kotlety ze śledzi, zupa z dyni, grochówka z
majerankiem, rzodkiewki ze śmietaną, domowy makowiec, zsiadłe mleko, maślanka i
kompot z suszonych owoców. No i niektórzy twierdzą, że polska wódka nie ma na
świecie równych sobie – ja nie pijam, więc się nie znam, ale plotkę mogę
powtórzyć. ;)
No to smacznego!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Możliwość komentowania została zablokowana ze wzglądu na zawieszenie działalności tego bloga. Zapraszam na mój drugi blog Karkonosze moja miłość - wystarczy kliknąć w obrazek z tym tytułem po lewej stronie.
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.