02.09.2013
Rozdział pierwszy „Mam pierwsze zdanie”
Trzasnęły drzwi.
- Kochanie, wydaje mi się, że mam pierwsze zdanie!
Filip natychmiast pojawił się pokoju.
- Naprawdę? – zapytał z uśmiechem. – To wspaniale,
mówiłaś, że nic Ci nie przychodzi do głowy. Czy to znaczy, że już wszystko
wiesz, kto będzie bohaterem, co się stanie, jak się skończy i w ogóle?
Gośka zaczęła się śmiać.
- Nic się nie zmieniasz. Pisze przy tobie już chyba
dziesiątą książkę, a ty dalej jak na początku pytasz mnie, jak się skończy.
Przecież wiesz, że nie wiem. Ale pierwsze zdanie jest najważniejsze. Jak mam
pierwsze zdanie, to już dalej pójdzie jak z płatka.
- Tak, wiem, wiem. I przy każdej książce mówisz to
samo „Wydaje mi się, że mam pierwsze zdanie”. Moja ty Virginio Wolf – uśmiechnął
się i przytulił ją. – To znaczy, że mam ci teraz nie przeszkadzać.
- Uhm, gdybyś mógł. Zapisałam je i teraz myślę.
Filip poszedł do kuchni. Byli już małżeństwem prawie
osiem lat, wiedział też na co się pisze, bo znał Gośkę dużo dłużej. Kiedy
siadała do książki, lepiej było jej nie przeszkadzać, inaczej zmieniała się w
drapieżną bestię. A pisała wspaniale, wszystkie książki sprzedawały się
znakomicie, zdobywała nagrody, byli bogaci. W sumie wcale mu nie przeszkadzało,
że tylko dorywczo wykonuje jakieś drobne tłumaczenia, a poza tym zajmuje się
domem. Taki househusband. Ciekawe czy ktoś kiedyś w końcu wymyśli na to jakieś
politycznie poprawne tłumaczenie. On się nie widział w tej roli, wolał dokumenty
prawnicze.
Z gabinetu dobiegał klekot klawiszy. To znaczy, że
Gośka nawet nie tylko myśli, ale również zapisuje swoje przemyślenia.
W kuchni wypakował zakupy i obierając włoszczyznę na
zupę nadal myślał o ich życiu. Zawsze go to nachodziło, kiedy Gośka wpadała w
trans pierwszego szkicu powieści. Potem, kiedy już pisała kolejne rozdziały,
pracowała jak robotnik w fabryce, a raczej jak urzędnik za biurkiem, od 8 do
16. Zjadała śniadanie, siadała do komputera, w milczeniu przyjmowała od niego
kawę, kanapkę, owoce, herbatę, sok. Kiedy kończyła pisać, wiedział, że ma
jeszcze około godziny na podanie obiadu, Gośka musiała odreagować. Wychodziła
na balkon w ich starym mieszkaniu, a do ogrodu odkąd się przeprowadzili, i po
prostu oddychała, porządkując myśli, jak to nazywała. Potem mogli zjeść obiad,
czy też kolację. Wieczory mogli spędzać tak jak chcieli, choć w najgorętszym
czasie pisania Goska jak ognia unikała kina i książek, mówiła, że się boi, że
nieświadomie wciśnie coś „nie swojego” do powieści.
Dzieci nie mieli. Nawet bardzo się nie starali, jakoś
nie czuli powołania do rodzicielstwa. Filip wrzucił włoszczyznę do garnka i
zastanowił się, czy nie brakuje mu potomka. To też był stały motyw jego
przemyśleń. Zawsze jednak dochodził do tego samego wniosku – nie brakuje. Nie stresowała
go też ewentualność, że kiedy zachce mu się zostać ojcem będzie już za późno.
Było tyle dzieci w domach dziecka, że mogli by mieć nawet drużynę piłkarską.
Choć może byłoby miło przekazać komuś swoje geny? Filip wiedział, że był
przystojny: wysoki, szczupły, miał ciemnoniebieskie oczy o głębokim spojrzeniu,
szerokie brwi i ciemne, kręcone włosy, które nosił dość długie, co podobno
upodabniało go do Jima Morrisona. Szkoda, że nie miał talentu Jima, ale Gośka
miała go za ich dwoje. Dziecko z mózgiem Gośki i jego wyglądem – ho ho.
Uśmiechnął się do tej myśli, zmniejszył gaz pod patelnią z kotletami sojowymi i
poszedł ukradkiem rzucić okiem na swoja żonę.
Często tak robił, gdyż od początku wydawała mu się
cudem natury. Była niska, okrągła i pulchna, miała bardzo gęste proste włosy, które
nieodmiennie strzygła na jeża, kpiący uśmiech i piwne oczy jak dwie
pięciozłotówki. A kiedy pracowała w skupieniu, była jeszcze piękniejsza,
promieniowała wewnętrznym światłem, palce zręcznie skakały po klawiszach, na
ekranie wyskakiwały kolejne słowa, zdania, wyrażenia, punkty, imiona, nazwy, z
tej odległości wyglądające jak sznury mrówek wyskakujących z mrowiska i ustawiających
się w narzuconym porządku. Pozwalała mu zaglądać w to, co tworzyła, ale wolała,
żeby nie czytał zbyt dokładnie, tłumacząc się, że może jeszcze dokonywać różnych
zmian. Zawsze jednak początek był tajemnicą, musiała mieć co najmniej dwa
rozdziały, żeby mógł coś zobaczyć.
W kuchni coś zasyczało, więc Filip biegiem, choć na
palcach, wrócił do swojego królestwa. No oczywiście się tak zagapił, że jarzynowa
znalazła sobie inne zajęcie niż spokojne gotowanie się w garnku – poszła na
spacer. Obrócił kotlety na druga stronę, uporządkował piec i zaczął siekać pory
na surówkę na szerokim blacie tuż pod oknem. Po rękach, nożu i desce do krojenia
skakały mu śmieszne cienie wywołane przez rosnące tu krzewy. Gośka zawsze
mówiła, że się za bardzo rozrosły, ale dla niego było to dobre – południowe
okno w kuchni czasem nie było dobrym rozwiązaniem, a dzięki tym krzewom miał
przynajmniej cień. Nie były jednak tak gęste, żeby nie zauważył, że na
sąsiedniej posesji kręcą się jacyś ludzie.
Ten plac był pusty odkąd tu zamieszkali. Na początku
specjalnie go to nie dziwiło, w końcu ulica się dopiero rozrastała, kiedy oni
zaczęli budowę domu, stały tu tylko trzy inne domostwa, a razem z nimi do
budowy przystąpiło czterech innych ludzi. W ciągu tych kilku lat kiedy tu
mieszkali, ulica pokryła się w całości zabudowaniami, przeważnie dość dużymi,
bo była to jednak dzielnica bogatych ludzi. Wytyczono też nowe uliczki
odchodzące w bok i tam też powstawało coraz więcej domów. Zrobiło się małe
osiedle, nawet sklep spożywczy ktoś w końcu otworzył.
Ten jeden plac był jednak wciąż pusty, porośnięty
chwastami, w których buszowały ptaki, koty sąsiadów i dzieciaki bawiące się w
chowanego. Był duży, nawet jak na tutejsze standardy, może dlatego nikt go nie
kupił tak długo. Straszył trochę, jak dziura po wyrwanym przednim zębie, i
trochę nieprzyjemnie było koło niego przechodzić, zwłaszcza wieczorem, bo nie
był ogrodzony i biła z niego jakaś dzikość. Filip zawsze zastanawiał się jak dzieciaki
nie boją się tam bawić, ale cóż, najwyraźniej pójście tam z kolegami i psem w
pogodny dzień to nie to samo, co spacer w nocy.
Teraz jednak najwyraźniej ktoś się zainteresował tym
miejscem. Poprzez migające w słońcu liście bzu widział stojących na ulicy
ludzi: mężczyzna, kobieta na wózku inwalidzkim, córka i syn. Dookoła nich stało
kilkunastu mężczyzn w roboczych strojach i jeden facet w garniturze z teczką.
Ich gestykulacja pokazywała całkiem jasno, że tematem rozmowy jest ów plac.
- Miejmy nadzieje, że to będą nasi nowi sąsiedzi, a
nie, że są to inwestorzy, którzy na tym placu postawią jakiś sklep, wypożyczalnię
lawet, burdel albo przychodnię lekarską – pomyślał Filip. – Taka spokojna
ulica, przykro byłoby to stracić. No i miejmy nadzieję, że okażą się mili.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Możliwość komentowania została zablokowana ze wzglądu na zawieszenie działalności tego bloga. Zapraszam na mój drugi blog Karkonosze moja miłość - wystarczy kliknąć w obrazek z tym tytułem po lewej stronie.
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.