„Na całej połaci śnieg...” jak śpiewali Starsi Panowie. Aż
błyszczy, aż iskrzy, taki miękki, puchaty, wręcz ciepły, gładki i w ogóle
rozkoszny. Nic dziwnego, że amatorów białego szaleństwa nie brakuje, a nawet
wciąż ich przybywa. Jadą w dół na „boazerii”, „dupolotach”, snowboardzie,
carvingach i wszelkim innym sprzęcie, łącznie z własnymi częściami ciała. Ja
nie jestem może wielbicielem totalnym i całkowitym, ale też mnie kusi
szusowanie w dół, więc pozwolę sobie na kilka uwag na ten temat, jako że
dopiero co wróciłam z narciarskiego wypadu.
Moje początki narciarskie nie należały do udanych. Od
dzieciństwa wprawdzie chciałam się nauczyć jeździć na nartach, ale nie było
okazji i dopiero jako dorosła spróbowałam tej sztuki. Niestety z osobą, która
się do tego w ogóle nie nadawała, bo całe jej uczenie mnie polegało na
powiedzeniu „no jedź” na początku, a potem ciągłym pytaniu „no co ty robisz?”.
Miałoby się ochotę odpowiedzieć „najwyraźniej to, co powinieneś mi powiedzieć,
żebym nie robiła, głąbie”. Po tych doświadczeniach jestem „na tak” jeśli chodzi
o instruktorów i szkółki narciarskie wszelkiej maści. Niektórzy twierdzą, że to
wyrzucanie pieniędzy w błoto, przepraszam – w śnieg, ale ja się nie zgadzam.
Instruktor potrafi jednak wytłumaczyć co i jak należy robić, ma swoje sposoby
na nauczenie kolejnych etapów, potrafi dobrać stok, podpowie jak się zachować
na wyciągu. Nie wspominając już o tym, że najczęściej ma możliwość
przechodzenia przez bramkę wejściem „dla VIPów” i między jedną a druga uwagą na
temat jazdy nie upływa 20 minut stania w kolejce, podczas gdy wszystkie
informacje wietrzeją z głowy. Im szybciej się też taką naukę zacznie, tym
lepiej. Osoba, która dopiero zaczyna jeździć, nie ma jeszcze złych nawyków,
które trzeba najpierw wytępić, jeśli się najpierw jeździło ileś lat stylem
mocno własnym. A widok malucha ledwo wystającego ze śniegu, który pięknie
wykonuje skręty pokazywane mu przez instruktora jest jednym z ładniejszych na
stoku. Nawet jeśli w połowie skrętu malucha nagle zainteresuje szyszka na
choince i w związku z tym zakończy występ jadąc na pupie do tyłu.
Na stoku można spotkać różnych ludzi i zawrzeć mnóstwo
ciekawych, choć krótkotrwałych znajomości. Najczęściej trwają one tyle, co
wspólna jazda na wyciągu, ale jak się potem miło wspomina rozmowę z Niemcem,
który tylko po niemiecku, ja tylko po angielsku, ale dogadywaliśmy się świetnie
cała drogę. Od towarzyszy podróży można się dowiedzieć, gdzie jeszcze fajnie
się jeździ, jaka będzie pogoda następnego dnia i dlaczego synowa kuzynki naszej
rozmówczyni kupiła komplet garnków na wyprzedaży. Wszystko zależy od tego jak
długi jest wyciąg i jak bardzo spragnione rozmowy towarzystwo się do nas
dosiadło. Do dobrego zwyczaju należy podziękowanie za wspólna jazdę, co coraz
częściej się dzieje, nawet jeśli nasz towarzysz/towarzyszka milczeli cała
drogę. Porozmawiać można też oczywiście przy grzańcu lub nad kiełbasą z grilla,
jeśli ktoś takie jada. Dla niektórych wizyta w barze na stoku jest
nieodłącznym, jeśli nie głównym, punktem programu. Ma to swój urok, cały ten
rytuał ustawiania nart pod knajpą, wkraczania do środka z rozmachem
spowodowanym butami narciarskimi, zdejmowanie choć części ubrań, szukanie
wolnego miejsca wśród innych tak samo zaróżowionych postaci. Nawet herbata smakuje
tam inaczej. Poza tym można podziwiać stroje, zwłaszcza pań, które często mniej
przywiązują wagę do firmy i jakości, ale za to wszystko musi idealnie pasować
do siebie. Większość panów za to popatruje ukradkiem na innych pod kątem
wyposażenia i narciarskich gadżetów.
Dla mnie najciekawsze postacie na stoku to snowboardziści.
Pewnie dlatego, że nigdy nie próbowałam tej sztuki i wydaje mi się cudem natury
i techniki, że można jechać bokiem na jednej desce. W snowboardziście, który
potrafi jeździć jest bardzo wiele gracji, śmiem twierdzić, że więcej niż w
narciarzu, który jak już umie jeździć, to śmiga jak szalony w dół i widać po
nim tylko wirujący śnieg. Snowboardzista za to – wirujący seks. Kuca, wstaje,
wykręca się, obraca, ugina, raz jedzie tyłem, raz przodem, to znów bokiem, ma
ciekawe ciuchy, powiewają za nim różne części garderoby i w ogóle ma „te kocie
ruchy”. Snowboardzista, który nie umie jeszcze jeździć też jest bardzo ciekawy,
ale z innego powodu. Moja prywatna obserwacja jest taka: snowboardzista leży na
stoku siedem razy częściej niż narciarz. Po drugie: NIGDY nie wiadomo, kiedy i
gdzie będzie leżał, zawsze jest to niespodzianka, podejrzewam, że tak samo dla
widowni jak dla niego. Po trzecie: W OGÓLE nie przejmuje się upadkiem, szczerzy
zęby do wszystkich mijających go ostrożnie obywateli, podnosi się, nawet nie
bardzo otrzepuje i dalej. To nie to co narciarz, który najpierw siada, potem
stwierdza, że się musi położyć, bo inaczej nie wstanie, potem zakręca się we
własne narty i prawie wyłamuje sobie nogi, wreszcie ustawia się, wstaje i wtedy
okazuje się, że miał narty w kierunku jazdy i niestety leży właśnie od nowa,
kawałek dalej. A jeśli narty się wypną, to jest jeszcze etap oczekiwania aż
jakaś dobra dusza zwiezie nieszczęśnikowi wszystkie elementy z miejsca, w
którym je zostawił, z sobie tylko znanych (lub nieznanych) powodów
postanawiając odbyć resztę drogi „na biedronkę”.
Narty to nie tylko stok. Są oczywiście tacy, którzy jeśli
jadą na narty, to nic poza nimi nie widzą, spędzają na stoku czas od otwarcia
wyciągu do zamknięcia, wybierając te, które po południu i wieczorem działają
przy sztucznym oświetleniu. Jest jednak też druga grupa, dla której czas po
nartach jest równie ważny. Jeśli miejscowość nie jest za duża, albo mieszkamy w
dużym ośrodku, wtedy te same osoby spotykamy po południu w saunie, na basenie,
w grocie solnej lub na zabiegach, wieczorami zaś w pubie lub klubie nocnym.
Oczywiście mamy szczęście jeśli są to miłe osoby, bo z drugiej strony utknięcie
w towarzystwie kogoś, kto nam w ogóle nie odpowiada na cały dzień nie jest
dobrym sposobem na wypoczywanie, nawet jeśli bycie w jego/jej towarzystwie
oznacza tylko przebywanie w okolicy. Ile bowiem można wysłuchiwać krzyków na
Bogu ducha winne dziecko, któremu się po prostu nudzi, narzekań na żonę, która
jest po prostu zmęczona kolejna godziną na stoku, patrzeć na dogłębnie smutną
parę, która pokłóciła się na początku wyjazdu i nadal w tym stanie trwa
rozsiewając wokół aurę nienawiści albo wysłuchiwać marudzenia kogoś, kto
normalnie spędza zimę w Aspen a tu przywiała go konieczność, w związku z czym
nic mu się nie podoba?
Tegoroczne wspomnienia z nart mam bardzo miłe, więc w
następnym roku też zapewne będę próbowała taki wyjazd sobie zorganizować. A
teraz wybaczcie, czytelnicy, wracam do prania. To też nieodłączny element –
pranie narciarskich ciuchów!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Możliwość komentowania została zablokowana ze wzglądu na zawieszenie działalności tego bloga. Zapraszam na mój drugi blog Karkonosze moja miłość - wystarczy kliknąć w obrazek z tym tytułem po lewej stronie.
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.