Końcówka roku, czas przemyśleń, podsumowań, sprawdzania
realizacji postanowień noworocznych, refleksji nad minionym czasem, czasem
uśmiechu, czasem łez. Gdyby ktoś z zewnątrz popatrzył na ten miniony rok mojego
życia, na pewno wybrałby jako najważniejsze wydarzenia zupełnie coś innego, niż
wybrałabym ja. Ba, nawet ja rozpoczynając ten rok nie spodziewałam się, że
właśnie te, a nie inne wydarzenia będą tak zapadające w pamięć, w serce, w
myśli.
Większość osób, które mają jakieś znaczenie w moim życiu, na
pewno postawiłoby na rozwód jako najważniejsze wydarzenie tego roku. Mówi się
przede wszystkim, ze rozwód to jeden z największych dostępnych człowiekowi
stresów, gdzieś chyba na trzecim miejscu po śmierci bliskiej osoby i utracie
pracy, a może nawet na drugim. Nie przeczę, jest ważne. Przede wszystkim ulga,
zamknięte za sobą pewne drzwi. Ale... bez fajerwerków. Nie robiłam przyjęcia
porozwodowego, nie oblewałam wolności z kumpelami, nie obcinałam głowy facetowi
na torcie. Co zapamiętałam z tego, i co mi pewnie zostanie jako wspomnienie na
długo, to wsparcie psychiczne, którego doznałam, cierpliwość do moich lęków,
dobre rady w najprostszych rzeczach, kiedy mój mózg przestał już funkcjonować z
powodu nieracjonalnego strachu pod tytułem „co mnie tam czeka”.
Dla bardzo wielu ludzi najważniejsza w życiu jest praca, więc
kto wie, spora grupa osób postawiłaby może na drugim miejscu nagrodę, którą
dostałam w pracy. Tymczasem mnie się ta nagroda rozeszła po kościach. Dosłownie
i w przenośni. Może gdybym mogła wydać ją na swoje fanaberie, wtedy jakoś
bardziej bym ją zapamiętała. Tymczasem wszystko wessały niemoje długi, które ja
płacę, i po nagrodzie. Warto też wspomnieć, że przy okazji otrzymywania tej
nagrody usłyszałam, ze poprzednia mi się tak naprawdę nie należała, no ale ta
to co innego.... Może dobrze, że jej na nic dla siebie nie wydałam, jeszcze by
mnie te zabiegi, na które chciałam ją wydać, zwiotczyły zamiast ujędrnić... Ale
praca przyniosła mi coś, co pozostanie bardzo miłym wspomnieniem: dwa wyjazdy
służbowe, Londyn i Budapeszt. Ten pierwszy, bo Londyn to moja miłość, nawet
będąc tam już chyba dwudziesty któryś raz, nadal czuję ten sam poryw; bo byłam
z fajnymi ludźmi; bo po raz kolejny mogłam usiąść w słońcu w moim tajemniczym,
ukochanym miejscu (o którym prawie nikt nie wie, że takie dla mnie jest), które
na dodatek tym razem przygotowało mi niespodziankę w postaci muzyki na
pożegnanie, kiedy już odchodziłam. A Budapeszt, bo pokazał mi inny horyzont.
Tak po prostu.
Wydarzenie muzyczne roku, to oczywiście koncert U2, i to
chyba nikogo nie zdziwi, nawet tych, którzy poznali mnie właśnie dziś,
zaglądając tu po raz pierwszy. Wystarczy popatrzeć po prawo, po lewo, albo do
wcześniejszych wpisów, żeby wiedzieć, ze to właśnie jest to. Ale oprócz samego
koncertu, ważne było jeszcze dużo rzeczy przed i po. Kupowanie biletów,
wirtualne zaglądanie do kolejnych miast na trasie, żeby sprawdzić co grają,
organizowanie wyjazdu, oczekiwanie pod bramą, kupno koszulki, czekanie kiedy
wreszcie wyjdą, razem z tłumem obcych, a w tym momencie jakby dobrze znanych
ludzi, potem wyjście ze stadionu po koncercie, gdzie tak samo jak poprzednim
razem w tunelu nie wiadomo dlaczego ktoś zaczyna nucić motyw z „Vertigo” i nagle
śpiewa cały wychodzący tłum, powrót kolejnymi tramwajami, gdzie wszyscy razem,
jak starzy dobrzy znajomi, śpiewają swoje ulubione fragmenty. A na samym
koncercie? Euforia wejścia, szał ukochanego „Elevation”, wzniosłość „New Year's
Day”, urodziny The Edge'a, droga mleczna „One”, proste piękno „Moment of
surrender” i słowa Bono „Europa potrzebuje więcej takich krajów jak Polska”.
Wielkie dzięki, Bono.
Poza tym – cała masa drobnych wydarzeń. Spotkanie kogoś, o
kim myślałam, ze ominie mnie szerokim łukiem, a okazało się, że jest jej
przykro, ze straciła ze mną kontakt. Chwile, kiedy czułam jak dobrze jest żyć,
tak po prostu żyć. Odkrywanie siebie na nowo, zdobywanie kontaktu ze swoimi
pragnieniami i chęciami. Poczucie obecności Boga, szukanie go, znajdowanie w
najbardziej nieoczekiwanych momentach. Nie wszystko było łatwe i przyjemne, ale
moje. Powolne dochodzenie do tego, co czuję w związku z nieobecnością ojca w
moim życiu, jego odrzuceniem mnie, zamknięcie wreszcie tej sprawy, tak jak i
sprawy zawodu, jaki sprawiło mi dwoje ludzi, których nazywałam moimi
przyjaciółmi. Układanie relacji z matką, trudnych relacji, z korzeniami w
dzieciństwie. „Kilka błędów popełnionych przez dobrych rodziców”, jak śpiewał
Myslowitz. Ale przecież nie zawsze musi być dobrze, czasem może być ciężko,
trudno, nawet niemiło, nie wszystko zawsze będzie po naszej myśli, a im
szybciej sobie to uświadomimy tym lepiej. Uświadomimy i zaakceptujemy, że
czasem świeci słońce, czasem pada śnieg, ale życie płynie dalej i nie kończy
się w momencie oberwania chmury; że wolno nam popełniać błędy, że to też nie
jest koniec świata, a jeśli serce boli, to dobrze, to znaczy, że się próbowało.
Oj, z tym ostatnim to w pewnym stopniu teoria u mnie... nadal pytanie „czuć –
nie czuć” wisi jak miecz Damoklesa.
Na koniec zostawiłam coś, co najbardziej mnie rozgrzewa,
kiedy wspominam ten rok. Nie jest to wydarzenie, ale osoba. Ktoś, kto się
pojawił już wcześniej, ale dopiero w tym roku nabrał kształtów, wyłonił się z
całego tłumu ludzi, których mniej lub bardziej świadomie trzymałam na dystans i
nie pozwalałam się zbliżyć. Osoba, która tak delikatnie przekroczyła moje
zasieki obronne, fosę i kamienny mur, że nawet nie zauważyłam, kiedy się
okazało, że jest już na wewnętrznym dziedzińcu. Okazało się, ze jest to ktoś
jednocześnie podobny do mnie jak dwie krople wody i całkowicie różny. Ktoś, kto powierzył mi
parę swoich smutków, a ja czułam się komfortowo powierzając swoje. Osoba, od
której dostawałam masę wsparcia, która ocierała łzy, dawała rady, uspokajała,
którą ja wspierałam, pocieszałam i uspokajałam, na miarę swoich skromnych
możliwości człowieka „steranego losem”. Kogo wpuściłam z dziedzińca do środka i
z chęcią posadziłam w moim pokoju na kanapie, dając herbatkę i kocyk. I kto
jednocześnie trzeźwo potrafi mi powiedzieć, że się za bardzo krzątam. Ktoś, od kogo i przy kim uczę się bardzo
wiele, w kim czuję bratnią duszę i materiał na przyjaciela i kto potrafił
powiedzieć, ze się tego nie boi, a w trudnej chwili stwierdzić „wiem, ze oboje
chcemy uleczyć samego siebie i siebie wzajemnie”.
No to teraz, gdzie jest moja lista postanowień noworocznych z
zeszłego roku? Sprawdzimy co się udało zrealizować. Hmmmm. Zgubiłam, jak
zwykle. Nawet nie pamiętam co na niej było. Schudnąć? Utyć? Czort z tym, ważne,
ze to był dobry rok i daje nadzieję na to, ze następny może być równie dobry.
Czego i Wam wszystkim życzę. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Możliwość komentowania została zablokowana ze wzglądu na zawieszenie działalności tego bloga. Zapraszam na mój drugi blog Karkonosze moja miłość - wystarczy kliknąć w obrazek z tym tytułem po lewej stronie.
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.