28.07.2010
Czasem idę ulicą, ot tak, po prostu, nie spiesząc się,
pomiędzy ludźmi, pomiędzy drzewami, albo po prostu pomiędzy powietrzem, bez
celu, bez czekającej na końcu drogi kary lub nagrody, bez płynącego czasu i
tego ciągłego szelestu wskazówek, które niby tylko pokazują upływający czas, a
tak naprawdę próbują powiedzieć, że coś następnego czeka na zrobienie. Czasem
po prostu im na to nie pozwalam, przemierzam czas i przestrzeń jak oderwany od
rzeczywistości kawałek umysłu i kawałek czucia. Czas przemija obok mnie, a ja
powoli przemieszczam się od jednego momentu przestrzeni do drugiego.
Widzę wtedy, jak wiele piękna mnie otacza, potrafię na
chwilę zapomnieć o tym wszystkim, co na co dzień powoduje, że płyną łzy, ściska
się serce i nie można złapać tchu. Czuję, jak to piękno nagle trafia do mnie,
do wnętrza, jakby otwierały się jakieś szczelnie zamknięte drzwi, rygle,
zasuwy, zamki szyfrowe, potem skrzypią zawiasy nie oliwione od długiego czasu i
wreszcie czuję w sobie to piękno. Ciepłe, miłe, puchate, wypełnia mnie po
kolei, jakbym wdychała je razem z powietrzem, najpierw płuca, potem
wnętrzności, potem dociera do najbardziej oddalonych zakamarków mojego ciała.
Na końcu trafia do mózgu, a wtedy czuję się wypełniona, po brzegi, do pełna,
najedzona, napojona, uszczęśliwiona, zaspokojone potrzeby, w tej chwili nie ma
już nic, czego nie mam.
Zatrzymuję się wtedy na chwilę, nie zważając na zdziwione
spojrzenia przechodniów, obwąchujące mnie podejrzanie psy i pokazujące mnie
palcami dzieci. Uśmiecham się do tego, co wypełniło mnie tym poczuciem piękna,
cieszę się nim, dziękuję, że potrafię to odczuwać i potrafię to zauważyć.
Taka chwila jest ulotna, a jakże szkoda. Chciałabym umieć
nie oddychać, żeby kolejne wydechy nie pozbawiały mnie tego uczucia, które
napełniło mnie przy wdechu. Niestety, potrafię zatrzymać oddech na trochę
więcej niż minutę. Tak krótko... choć niektórzy mówią, że minuta wystarczy,
żeby zobaczyć całe swoje życie kiedy nadchodzi śmierć. I to obojętnie, czy jest
ono ciche, spokojne, błogosławione, przeklęte, hałaśliwe, dobre, czy złe,
nieważne, czy chce się je już zakończyć, czy łapie się każdą sekundę za płaszcz
i krzyczy, żeby nie odchodziło. Ta minuta dla mnie to za mało.
Próbuję zapamiętać to uczucie, próbuję zakodować w sercu, w
mózgu to, co widzę, słyszę, co mnie dotyka, co przechodzi obok, muskając
skrawkiem kwiecistej sukienki, albo zostawiając za sobą zapach pobudzający
wszystkie zmysły. Próbuję znaleźć w swojej przepaścistej torbie ołówek i na
skrawku papieru zapisać szyfrem wszystkie drobiazgi, z których składa się
zachwycenie. Rozsypanka słów, przelewam ją na papier najszybciej jak mogę,
wołam uciekające fragmenty, gonię pojedyncze litery, które już unoszą się
gdzieś za wysoko, żebym mogła je złapać.
Potem wracam do domu rozkładam puzzle na stole i przy blasku
świecy patrzę w nie, jakbym wierzyła, że uda mi się przywołać tamten moment.
Drę wspomnienie na małe kawałeczki, przestawiam je, zamieniam miejscami, robię
kolejną jaśminową herbatę, a kiedy wracam, nie pamiętam już, że ułożyłam elementy
właśnie w taki sposób i patrzę podejrzliwie na moje koty, które ze spokojem
myją kolejną łapę, przypatrując mi się spod oka. W końcu, kiedy północ jest już
wspomnieniem, przyklejam słowa we właściwe miejsce, klik, klik, klik, zapisz.
Została garść tych nieposłusznych, które nie poddały się moim dłoniom, nie
chciały być w przyszłości, były tylko tam i wtedy, które dla nich brzmiało „tu
i teraz”. Zgarniam je na dłoń i wsypuję do innej szuflady, klik, klik, zapisz,
dowód mojej niedoskonałości.
Ale czasem nie jest mi dane uchwycenie tego nawet w mój
daleki od perfekcji sposób. Patrzę, widzę, czuję, napełniam się uczuciem jak
kolorowy wazon wodą, z przeczuciem, że zjawią się jeszcze piękne kwiaty, bez
lub konwalie, nasycą cała głowę zapachem, aż uniosę się w powietrze, a potem
opadnę na gotowym spadochronie uszytym ze słów. Tymczasem widzę dokładnie całe
piękno, czuję je tak dokładnie jak własne ciało, unoszę się ponad chodnikiem
codzienności, ale tylko kilkanaście centymetrów, tak, że kiedy opadnę nie zrobię
sobie wielkiej krzywdy.
Nic nie jest złamane, nic nie jest stłuczone, tylko czuję
jakby razem z tym momentem piękna odszedł kawałek mnie, bo nie udało mi się go
zatrzymać. Uciekł mój biały królik, nie pogłaszcze jego miękkiego futra, nie
zobaczę jak jest po drugiej stronie tęczy, przeminęło jak ostatnia burza,
gwałtownie uderzały pioruny, deszcz zalewał oczy i myśli, a potem ziemia
parowała jak wielki kocioł słodkich powideł śliwkowych mieszanych ogromną
drewniana łyżką, a kobieta stała nad nim uśmiechając się do ich zapachu. Jesień
minęła, powidła zjedzone, zostały puste słoiki i wspomnienie tamtej burzy,
odległe, zatarte, lecz nadal jest i przypomina się pytaniem, dlaczego się nie
udało zatrzymać w butelce trochę tego nastroju, zatrzymać na tak długo, żeby
zatemperować ołówek i przyłożyć go do papieru. A z drugiej strony wiem, że tym
razem, nawet gdybym zdążyła, nie zostałby na papierze nawet ślad po tamtych
uczuciach, słowa byłyby puste jak dworzec, z którego odjechał ostatni pociąg i
okazało się, że nikt nie czeka na ciebie na peronie.
Chciałabym, żeby więcej było tych momentów, kiedy czując
chłodny powiew porannego wiatru wiem, że noc była gorąca.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Możliwość komentowania została zablokowana ze wzglądu na zawieszenie działalności tego bloga. Zapraszam na mój drugi blog Karkonosze moja miłość - wystarczy kliknąć w obrazek z tym tytułem po lewej stronie.
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.