03.01.2010
Wracając z pracy przechodzę koło tzw „budki z piwem”.
Oczywiście jest to określenie z czasów zatwardziałego komunizmu, kiedy takie
przybytki funkcjonowały. Teraz nie jest to żadna budka z piwem, tylko
ultranowoczesny sklep z alkoholem. Można w nim kupić wszystko, począwszy od
wspomnianego wcześniej piwa, a skończywszy na nalewce wytwarzanej przez Indian
z dorzecza górnej Amazonki. Myślę, ze gdyby poprosić kobietę za ladą, na
zapleczu, za odpowiednia cenę, znalazłaby nawet bimber, który pędzą w wolnych
chwilach na Międzynarodowej Stacji Kosmicznej. Niektóre funkcje tego sklepu
pozostały jednak niezmienne, mimo upływu czasu, zmiany wystroju i poszerzenia
asortymentu. Jest to mianowicie nadal schronienie dla „panów spod budki z
piwem”.
Widok stojących tam osobników jest stały i niezmienny,
bardziej stały niż pory roku, które ostatnio już tylko w kalendarzu przychodzą
we właściwym terminie. Ci sami panowie, w tym samym stroju, z tymi samymi
minami, w tej samej konfiguracji, z tym samym w rekach. Może tylko z tygodnia
na tydzień robią się nieco bardziej fioletowi na twarzach. Stoją tam, czy to mróz, czy upał, czy ulewa. Mijając ich
zastanawiam się skąd właściwie mają pieniądze na to, co piją, bo można ich tam
zobaczyć o każdej porze dnia, a nie podejrzewam, żeby czystym zbiegiem
okoliczności wszyscy mieli etaty nocnego stróża.
Panowie nie przeszkadzają zbytnio przechodzącym ludziom, nie
zaczepiają, nie nagabują o pieniądze, nawet nie stoją w drzwiach. Jedynym ich
odstraszaczem jest zapach o sile siedmiu megacuchów, zdolny z odległości
kilometra powalić konia. Ale zawsze można nabrać tchu i przejść szybkim
krokiem, ewentualnie zastosować manewr wymijający, albo korzystać ze
sprzyjającego wiatru. Czemu więc nagle przypomnieli mi się Ci panowie?
Zwłaszcza w kontekście tego, ze trwały święta itd. i nie chodziłam ostatnio
tamtą drogą? Moje skojarzenia bywają dość odległe, a tym razem panowie
przyjechali na fali wspomnień sylwestrowych.
Zabawa była przednia, muzyka bardzo dobra, klub z miłą
atmosferą. Ale wiecie jak to jest, nawet podczas najlepszej zabawy są momenty
kiedy np. jest jakaś mniej lubiana piosenka i człowiek niby się buja w rytmie,
ale rozgląda się jednocześnie dookoła. Wtedy czasem się coś dostrzeże. A czasem
coś się nawet natrętnie rzuca w oczy. Jak się zapewne domyślacie, rzucił mi się
w oczy alkohol, a raczej nie sam alkohol, który jak powszechnie wiadomo też
jest dla ludzi, ale niektórzy przedstawiciele (podobno) gatunku homo sapiens.
Pierwsi z tych, nazwijmy ich homo alcoholicus, to była para
mieszana. Mieszana i dobrze chyba dobrana, przynajmniej pod względem pojemności
mózgu i żołądka, przy czym mieli te organy połączone linią bezpośrednią i nawet
nie musieli zamawiać międzymiastowej, każdy kolejny łyk zapełniający żołądek, dawał natychmiast
rozkaz do mózgu „wyłączyć sekcję B” albo „wyłączyć sekcję Y”. Rzucili mi się w
oczy, a właściwie w nogi, kiedy im wyłączyło ośrodek równowagi. Chcąc nie
chcąc, musiałam się trochę na nich skupić, żeby nie zostać stratowaną. Na
szczęście nie trwało to już długo, kiedy wynieśli się, przepraszam: wynieśli
ich, z mojej okolicy. Zakończywszy, podejrzewam nie pierwszy, plastikowy kufel
i rzuciwszy oba naczynia pod nogi, próbowali tańczyć bardziej energicznie. Nie
sądzę jednak, żeby mieli w planach to salto, które wykonali wkrótce potem.
Panienka znalazła się rozciągnięta jak długa na podłodze, na której o tej porze
był już tzw „syf z gilem” czyli mazia złożona z kurzu, pyłu, skroplonych
wyziewów i wolę naprawdę nie wiedzieć czego jeszcze. Absztyfikant miał
wprawdzie miękkie lądowanie na niej, ale będąc wyższym przydzwonił głową w
podest aż zadudniło. Dobrzy ludzie podnieśli ich i odtransportowali gdzieś.
Może pod budkę z piwem.
Druga para to była para niemieszana. Ale wstrząśnięta czymś
porządnie. Odkryłam ich zupełnie przypadkiem wracając do mojego towarzystwa,
które troszkę wymiękło i spoczęło na kanapie, podczas gdy ja sobie tańczyłam
„na stole”, czyli podeście dla DJa. Przypadek był dla mnie na szczęście
łaskawy, toteż nie przewróciłam się przez dwie pary męskich nóg leżących na
parkiecie. Po przyjrzeniu się uważniej temu zjawisku w mętnym świetle klubu
doszłam do wniosku, ze nogi leża tu razem z właścicielami. Dwóch chłopców miało
już resztę Sylwestra zorganizowaną, spali lepiej niż w łóżkach, oparci o
ścianę, jak dwa barokowe aniołki zetknięte główkami, z rozmarzonym uśmiechem na
ustach. Nie wiem, co im się śniło, ale może budka z piwem.
Trzecia para też była niemieszana, ale tym razem damska.
Zauważyłam je, kiedy wpadły na moją koleżankę, wykonując jakieś dziwne obroty,
przyklejone do siebie jak na super glue. Pomyślałam naiwnie, ze dziewczyny się chyba bardzo kochają, ale
teraz myślę, że po prostu wychodziły z założenia, że co cztery nogi to nie
dwie, łatwiej utrzymać pion. Odpłynęły gdzieś w dal, ale powtórne z nimi spotkanie
było bardziej interesujące. Wiadomo, ze na takich imprezach, odwiedziny
przybytku, gdzie król chodzi piechotą, mogą dostarczyć niezapomnianych wrażeń.
A przede wszystkim są dość czasochłonne, przynajmniej w sekcji damskiej.
Udałyśmy się więc we trzy do kolejki, dokańczając ostatnie łyki naszych
drinków, żeby potem oddać w przelocie szklanki i wrócić tańczyć. Skończywszy
swojego, trochę nie bardzo miałam co zrobić ze szklanką, kiedy nadeszła moja
kolej, postawiłam ją więc na półce, z myślą, ze wezmę po wyjściu. Po wyjściu
czekał na mnie tragiczny obraz głupoty alkoholowej. Te same dwie panienki,
ledwo już stojące na nogach, nagle
zainteresowały się moja szklanką. Byłam tak zdziwiona, że tylko patrzyłam, co
się dzieje. Wzięły szklankę, NIE UMYŁY
jej nawet, po czym zaczęły sobie do niej coś wlewać i się tym raczyć. Nie mam AIDS, syfilisu, gruźlicy ani
koziej grypy, ale nie mam tego wypisanego na czole! Fuj! Fuj! Fuj! Panienki
chyba stwierdziły, że alkohol zdezynfekuje wszystko. Patrzyłam na nie, zastanawiając
się co powiedzieć, w końcu powiedziałam im, że to moja szklanka, bo pomyślałam,
że w tym stanie zamroczenia laski myślą może, ze stoją przy barze, a nie w
kibelku, i że wzięły sobie czystą szklankę. Popatrzyły na mnie szklanym
wzrokiem więc, żeby jakoś zakończyć rozmowę powiedziałam „Odnieście ja potem”.
„Do baru?” - upewniła się jedna. W sumie
mi wszystko jedno, może być pod budkę z piwem.
Nie zrozumcie mnie źle, klub był pełen ludzi, którzy
świetnie się bawili, korzystając również z alkoholu. Jednak to co mi się nasuwa
jako puenta, to myśl, że żeby być „panem spod budki z piwem” wcale nie trzeba
stać pod budką, ani nie trzeba być panem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Możliwość komentowania została zablokowana ze wzglądu na zawieszenie działalności tego bloga. Zapraszam na mój drugi blog Karkonosze moja miłość - wystarczy kliknąć w obrazek z tym tytułem po lewej stronie.
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.