01.12.2009
Rodziców się nie wybiera. Poznają się dwie osoby,
stwierdzają, że chcą być razem na całe życie i mieć dzieci, albo zaliczają
wpadkę i pobierają się albo i nie, w każdym razie – dają nam życie. W pewnym
sensie można powiedzieć, że nas stwarzają. Jeśli komuś to stwierdzenie się nie
podoba ze względu na „boskie” konotacje, może sobie je zastąpić innym. Dla mnie
oddaje ono dokładnie to, co się dzieje. Kiedy już się urodzimy, ich ingerencja
w nasze życie powinna stopniowo maleć. Nie zawsze się tak dzieje i znamy
wszyscy trzydziestoletnie „duże dzieci” uczepione maminej spódnicy, za które
rodzice przeżywają życie. Ale nawet rodzice zupełnie nietoksyczni mają na nasze
późniejsze życie niezaprzeczalny wpływ. Oprócz tego, że dają nam życie,
powiedziałabym więc, że rodzice nas również kształtują, jak figurkę z gliny.
Niestety zbyt często robią to „na swój obraz i podobieństwo” albo według swoich
własnych wyobrażeń o idealnym dziecku. I wtedy często się zdarza, że figurce
się coś odłupie, wiadomo bowiem, że glina, aczkolwiek plastyczna, ma swoje
ograniczenia.
Jednym z fatalnych w skutkach typów rodzica jest „mi się nie
udało, więc tobie musi”. Niespełnione marzenia, niezaspokojone ambicje, niezrealizowane
plany i wszystko inne z „nie” na początku zostaje ulokowane w dziecku. Ktoś tam
całe życie chciał być lekarzem, ale się nie udało, więc dziecku się uda. Lata
taka bida z jednych korepetycji na drugie, bo to i chemia, i fizyka, i biologia
by się przydała, zdolności w tym kierunku na poziomie minus dwa, a chęci
jeszcze mniej, bo chciałaby tak naprawdę zostać ogrodnikiem i rozmawiać z
kwiatami. Ale weź tu powiedz takiemu rodzicowi, że chcesz być „tylko”
ogrodnikiem. Będzie Hiroszima i Nagasaki razem wzięte. Niektórzy się decydują i
chwała im za to, dzięki temu mamy więcej zadowolonych z życia ogrodników i
mniej lekarzy przyjmujących pacjentów z miną pod tytułem „ po jaką cholerę mi
ktoś włazi do gabinetu”.
Pośrednio z tematu ambicji rodzi się inny typ rodzica:
wiecznie niezadowolony. Tylko z czego taki malkontent jest tak naprawdę
niezadowolony? Z tego jakie ma dziecko? Czy też z tego jakim sam jest
człowiekiem ale „wywala” to na dziecko? Jak w filmie „American Beauty”, gdzie
ojciec najpierw zlał syna i wyrzucił go z domu podejrzewając o bycie gejem, a
potem sam okazał się homoseksualistą. Od
razu przypomina mi się też fragment książki Sue Townsend „Bolesne dojrzewanie
Adriana Mole'a”, kiedy to rodzice, sprowokowawszy najpierw pytanie, dokładnie
opowiedzieli swojemu synowi jakiego to
syna chcieliby mieć. Kto czytał, ten wie, kto nie czytał, temu powiem: obraz
był tak daleki od rzeczywistości, że biedny Adrian napisał następnego dnia w
swoim dzienniku, że „poczucie niższości,
które przybrało jeszcze większe rozmiary, kiedy leżałem bezsennie w nocy
rozmyślając o wymarzonym synu” swoich rodziców dało mu tak w kość, że poszedł
wyżalić się do babci. Babcia jest świetną instytucją, która zawsze pocieszy,
ale , ratunku!, czy dzieci mają chronić się u babci przed zajadłą krytyką ze
strony swoich rodziców? To z filmu i literatury, ale życie codzienne daje takie
same przykłady. Dziecko jest oddzielna osobą i jest jakie jest. A rodzice
potrafią być niezadowoleni absolutnie ze wszystkiego: od stopni, poprzez brak dziewczyny,
nadmiar dziewczyn, orientację seksualną, nieumiejętność naprawienia samochodu,
brak zdolności do gry na pianinie, skupianie się na sporcie, nieuprawianie
sportu, podejście do wiary, aż po bałaganiarstwo lub zbytni porządek.
Bezustanne jeremiady pod hasłem „zobacz jaki/a jesteś do niczego” sprawiają, że
nosimy w sobie „rodzica krytycznego”, który mimo że rodzice już umilkli, nadal
mówi nam jakimi nieudacznikami jesteśmy. Ponieważ nasze sukcesy i dobre strony
są pomijane jako oczywiste, a cały czas skupienie jest na negatywach, rodzi się
brak akceptacji dla samego siebie, poczucie niższości, przekonanie, że
zasługujemy na karę itd. Stąd już tylko krok do nieszczęścia.
Inny typ rodzica to taki, który uważa, ze dziecko jest zawsze
dzieckiem, nawet jak ma już 19 lat i w związku z tym właściwie nie wie nadal,
co jest dla niego dobre. I wcale nie chodzi mi tutaj o to, żeby na wszystko
dziecku pozwalać, nie reagować na zachowania zagrażające zdrowiu i życiu albo
przyklaskiwać absolutnie wszystkim fanaberiom. Rodzic też może, i powinien,
mieć własne zdanie, jest też od tego, żeby wychowywać, może powiedzieć, że się
na coś nie zgadza i świetnie jeśli jeszcze wyjaśni dlaczego. Ale jeśli rodzic
mówi do dziecka „rób tak jak Ci mówię, to wtedy będzie dobrze, a jak będziesz
robić po swojemu to będzie źle” to już nie jest wychowanie. To łamanie w
dziecku, czy tez młodym człowieku, zdolności rozróżniania dobra i zła, nie
wspominając już o tym, że jest to kolejna przyczyna braku wiary w siebie. Skoro
dostajemy taki przekaz, że sami nie umiemy podjąć właściwych decyzji, to potem
boimy się tych decyzji podejmować. „Wiemy”, że i tak będą złe. Życie zamienia
się w samospełniająca się przepowiednię, bo psychologowie od dawna twierdzą, ze
to co nam się przydarza w życiu, w dużej mierze zależy od tego, jaki mamy obraz
świata.
Są jeszcze tacy rodzice, którzy się przestają rozumieć i się
rozstają. Może to i lepiej. Dziecko nie
wysłuchuje kłótni, nie jest świadkiem bijatyk. Tylko że dla takiego
rodzica, któremu nie zostanie przyznana opieka nad dzieckiem, rozwód jest
często z dzieckiem, nie tylko z małżonkiem/ małżonką. Prościej. Wygodniej.
Zwłaszcza jeśli strona, która została „przy dziecku” wiecznie nastawia
potomstwo przeciwko drugiemu rodzicowi. Ale, mimo że może jest to mniejsze zło,
to właśnie zło. Brak jednego z rodziców w codziennym życiu zawsze odbije się
negatywnie na psychice dziecka. A co jeśli rodzice zostają ze sobą dla tzw
dobra dziecka? Nawet jeśli nie są w
stanie wojny stuletniej bez początku i końca, dziecko i tak wyczuwa napięta
atmosferę, brak uczucia. W obu przypadkach dziecko wyrabia w sobie poczucie
odpowiedzialności za zaistniała sytuację, nawet jeśli głośno tego nie
wypowiada, nie potrafi nazwać, a nawet może nie do końca sobie zdaje sprawę, ze
ma w sobie takie uczucie. W głowie młodego człowieka zaczyna kiełkować myśl
„gdybym tylko był/była inna, rodzice......” itd. Potem w dorosłym życiu taka
dobrze zakorzeniona myśl doprowadza do sytuacji absurdalnych, kiedy ktoś
przyjmuje na siebie odpowiedzialność za całe zło tego świata i nawet jeśli
małżonek pije i bije, to i tak winę przypisuje sobie druga strona.
Pozbyć się naleciałości z dzieciństwa jest równie trudno jak
przykleić z powrotem część, która odpadła z glinianej figurki tak, by nie
został ślad. Praktycznie trzeba byłoby od nowa zagnieść gliniane ciasto i
ukształtować ludzika od początku. Zwłaszcza w przypadkach ekstremalnych, o
których tutaj nie pisałam zbyt wiele, takich jak molestowanie przez rodzica,
czy przemoc fizyczna. Ale i przemoc psychiczna, bo tak należałoby nazwać
niektóre zachowania ukochanych rodziców terroryzujących dzieci swoimi
wymaganiami i bezustanną krytyką oraz brakiem akceptacji, pozostawia bardzo
głębokie ślady. Niby przyklejona część się trzyma, ale wciąż widać miejsce
złączenia i w kolejnych sytuacjach życiowych głos sprzed lat powtarza te same
słowa, a nas paraliżuje ten sam strach. Dorosłe Dzieci Toksycznych Rodziców.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Możliwość komentowania została zablokowana ze wzglądu na zawieszenie działalności tego bloga. Zapraszam na mój drugi blog Karkonosze moja miłość - wystarczy kliknąć w obrazek z tym tytułem po lewej stronie.
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.