Od dawien dawna, w zasadzie nie wiemy, czy nie od początku,
człowiek ma potrzeby duchowe, przejawiające się w najróżniejszy sposób. Nawet
ateiści i agnostycy wyrażają swoje poglądy na ten temat, chociażby zaprzeczając
istnieniu boga, lub też twierdząc, że jest on niepoznawalny. Liczba osób
wierzących w jakąś formę boga, mocy sprawczej, siły itp. jest jednak większa.
Co więcej, jest cała masa religijnych ugrupowań, kościołów, sekt, związków
wyznaniowych, które wyróżniają się czasem ekstremalnie różnym podejściem do
niektórych kwestii, a na dodatek twierdzą zazwyczaj, że tylko ich droga jest
słuszna.
Jak odnaleźć się w tym gąszczu wierzeń, twierdzeń, nakazów,
zakazów, przepowiedni...? Historyk Arnold Toynbee twierdzi, że o przynależności
religijnej człowieka decyduje tak naprawdę przypadek, czyli miejsce gdzie ktoś
się urodził. Zgodziłabym się z nim w
ogólnych zarysach, bo przecież gdybym urodziła się w Iranie, raczej nie byłabym
buddystą, a przychodząc na świat w Polsce miałam większe szanse zostać
katolikiem niż tańczącym derwiszem. Oczywiście są miejsca, gdzie, mniej lub
bardziej pokojowo, egzystują obok siebie różne religie. Wtedy po prostu miejsce
urodzenia trochę się zawęża i mamy wtedy raczej na myśli dom, rodzinę.
Posuwając się dalej w rozważaniach, dojdziemy do rodzin, w których rodzice są
różnego wyznania, ale wtedy tak czy inaczej środowisko, w którym dorastamy, ma
największy wpływ na to, jaka religię postrzegamy jako własną.
Nie brak oczywiście przypadków, kiedy ludzie zmieniają swoja
religię w trakcie życia. Dlaczego?
Co ich pociąga? Trudno odpowiedzieć jednoznacznie na to
pytanie, jednak większość osób zgodziłaby się ze stwierdzeniem, ze pierwszym
czynnikiem decydującym o zmianie religii (lub jej odrzuceniu), jest
rozczarowanie tą wyznawaną do tej pory. Jak jednak religia może kogoś
rozczarować? Religia w większości przypadków nie pojawia się nagle we wtorek
lub środę, tylko trwa już od jakiegoś czasu, na przykład 1863 w przypadku
Bahaizmu, albo – ponad 2000 lat w przypadku szeroko pojętego chrześcijaństwa.
Nawet 100 lat istnienia to jednak już spory kawał czasu. Dlatego też
najczęściej to nie religia sama w sobie rozczarowuje wyznawców, ale zachodzące
w niej na przestrzeni wieków zmiany. Co ciekawe, najwięcej zmian w stosunku do
religii wyjściowej jest w chrześcijaństwie, co zaowocowało powstaniem odłamów
religijnych, od ogromnej rzeszy różnych wariacji protestanckich, po tak ogromne
grupy jak prawosławni. Jednak także w innych religiach widać ciągłe zmiany i
podziały, nawet w tak wydawałoby się niezłomnych jak islam, gdzie udało się
jednak zaistnieć sunnitom i szyitom.
Prześledzenie powstania „nowej” religii może dostarczyć wielu
wrażeń i ciekawych informacji. Przyjrzyjmy na przykład Amiszom. Na początku
było słowo, jak powszechnie wiadomo, czyli judaizm, z którego wyrosło
chrześcijaństwo, a później katolicyzm. Reakcją na negatywne zjawiska, które
miały miejsce w katolickiej hierarchii kościelnej był ruch religijny i
społeczny zapoczątkowany przez Marcina Lutra, mający na celu odnowę
chrześcijaństwa, czyli reformacja, w wyniku której powstały takie odłamy jak
luteranizm, anglikanizm, kalwinizm, husytyzm i inne. Przebiegliśmy w ten sposób
sprintem wiele wieków. Jednym z bardziej radykalnych postreformacyjnych
ugrupowań religijnych byli anabaptyści. Byli bardzo
zróżnicowanym ruchem, łączyło ich odrzucanie chrztu dzieci (który ich zdaniem
chrztem nie był, co ciekawe taki sam pogląd głoszą np. Świadkowie Jehowy) oraz
pogląd o konieczności zasadniczej zmiany życia społecznego w celu powrotu do
ideałów. Zrezygnowali też z przedmiotów kultu takich jak obrazy, ołtarze czy
budynki sakralne. Jak można się domyślać, na tym historia się nie kończy, ich
również dopadły wewnętrzne dysputy i podziały, a skrajny objaw okrucieństwa i
fanatyzmu religijnego w postaci tzw powstania münsterskiego zahamowały jego
rozwój. Odnowił go Menno Simmons, były katolicki proboszcz, który zjednoczył
umiarkowanych anabaptystów odrzucających wszelką przemoc – których nazwano
mennonitami. Nadal jedną z kluczowych cech jest wśród nich zakaz noszenia
broni. Stąd już prosta droga do Amiszów. Założycielem
ich Kościoła był Jakub Amman, który w 1693 doprowadził do secesji swoich
zwolenników ze wspólnoty szwajcarskich mennonitów. Powodem separacji od
pozostałych mennonitów nie były kwestie wiary, a obyczajowości, takie jak
niedopuszczenie do siebie praktycznie żadnego postępu technicznego. Gdyby teraz
postawić obok siebie katolika i Amisza, czy zobaczyliby siebie jako wyznawców
tej samej religii? Wątpię... a przecież tak naprawdę nie byłoby ani jednych ani
drugich, gdyby nie było judaizmu...
Ludzie burzą się na widok księdza, który najwyraźniej modli
się przy posągu jakiegoś „innego” boga. Idea ekumenizmu nie sięga aż tak daleko,
aby można było składać ofiary różnym bogom. Jednakże bahaizm twierdzi, że bóg
objawia się ludziom za pośrednictwem różnych boskich manifestacji, do których
zaliczają Abrahama, Mojżesza, Krysznę, Buddę, Jezusa itd. aż do swojego Baha
Allaha, który ich religię stworzył. Twierdzą, że wszystkie religie pochodzą od
boga i ich podstawowe zasady są właściwie takie same. Znaczyłoby to, że
obojętnie gdzie się urodzimy i którą religię wyznajemy, mamy szansę na
spotkanie z bogiem, co pasuje dobrze do „teorii przypadkowości wyznawanej
religii”. To na dodatek znaczyłoby, że bóg jest i tak tylko jeden, niezależnie
od tego, czy za jego manifestację/mesjasza/proroka/itd uznamy Jezusa czy Buddę,
czy też stwierdzimy, ze żadnej manifestacji nie było jeszcze i trzeba nadal na
nią czekać.
Idąc dalej tym tropem, czy ma sens nazywanie Boga po imieniu?
Może i tak, ale tylko po to, żeby nie był bezimienny, żeby nie mówić do niego
całe życie „proszę pana”. Bóg to ktoś bardzo bliski, komu powierzamy swoje
troski i radości, dzielimy się przemyśleniami, zwracamy się z prośbami, ktoś,
kto jest z nami cały czas. Używanie jego imienia zacieśnia te stosunki, zbliża
nas do niego, promieniuje ciepłem,
natomiast na pewno nie oznacza braku szacunku. W pewnych momentach
życiowych, zwracanie się do kogoś per pan/pani jest oznaką nie szacunku, tylko
narzucania dystansu, zamykania się w sobie, niedopuszczania kogoś bliżej z
jakiejś przyczyny. Jeśli chcemy być blisko boga, jego imię, wymawiane z
szacunkiem, oznacza zbliżenie się, oddanie. Natomiast prowadzenie wojny o to,
czy należy nazywać go Allah czy Jahwe to już pomyłka, zwłaszcza w świetle tego,
że to jest ten sam bóg.
A więc: „jeden, by wszystkimi rządzić, jeden by wszystkich
odnaleźć, jeden by wszystkich zgromadzić i w jedności związać”. Trochę
zmieniłam pana stwierdzenie, panie Tolkien. Ale mój Bóg, choć dopiero go
poznaję, na pewno nie ma nic wspólnego z ciemnością, natomiast reszta pasuje do
niego jak ulał: jest jeden dla wszystkich i „wszystko [...] jest od Niego i
przez Niego, i dla Niego.” (Rz.11.36.)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Możliwość komentowania została zablokowana ze wzglądu na zawieszenie działalności tego bloga. Zapraszam na mój drugi blog Karkonosze moja miłość - wystarczy kliknąć w obrazek z tym tytułem po lewej stronie.
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.