czwartek, 8 lutego 2018

Paradoks słowny

11.05.2010


Nie chce być dzieckiem autystycznym. Żyję wśród ludzi, niezaprzeczalnie, chociaż sam fakt życia wśród nich jeszcze niczego nie dowodzi. Można przecież widzieć ludzi wokół siebie, ale ich nie dostrzegać. Można mówić do ludzi, zamiast z nimi rozmawiać. Można też w ogóle milczeć i ograniczać się do absolutnego minimum kontaktu.
Potrzebuję ludzi. Owszem, bardzo miło spędza się czas w swoim własnym towarzystwie. Mam całkiem sporo różnych zainteresowań, potrafię iść sama do kina czy na spacer, nie nudzę się siedząc sama w domu. Ale nie wszystko można sobie samej zapewnić, zgodzicie się?
Nie będę w tej notce pisała o wielu aspektach tego, co może nam dać drugi człowiek, bo prawdę powiedziawszy, to nie jest jeszcze mój etap „leczenia”. Chcę się tylko skupić na jednym: na szeroko pojętym słowie, a więc wyrażaniu swojego zdania, komunikacji z drugim człowiekiem, słuchaniu jego słów i reagowaniu na nie. To i tak dużo jak na mnie.
Tytułem wstępu muszę napisać, że nigdy nie byłam osobą, której wypowiadanie się przychodziło z łatwością. W moim domu panowała cisza, przerywana poleceniami i standardowymi pytaniami „jak było w szkole”. Od razu przypomina mi się film „American Beauty” i scena przy stole:
-        Jak było w szkole, Jane?
-        Było ok.
-        Tylko ok?
-        Nie, tato, było niesamowicie.
Cóż, żebym to ja tak potrafiła dać do zrozumienia, że tego typu pytania nie wnoszą nic do relacji. Ale w dzieciństwie to chyba nawet nie czułam, że są one po prostu wygodnym zastępnikiem rozmowy z własnym dzieckiem. Czułam, że coś jest nie tak, ale nie potrafiłam tego sformułować. Pamiętam tylko, jak zabolało mnie, kiedy dowiedziałam się, że moja mama jest uważana za świetnego pedagoga, który potrafi wysłuchać, doradzić itd. A dowiedziałam się o tym od jej ucznia, który przyszedł aż do nas do domu ze swoim problemem. Pomyślałam wtedy „a dlaczego tak nie potrafi ze mną?”
Zamknięcie w sobie swoich opinii i nie wypowiadanie ich to tak naprawdę koszmar. Przez lata nauczyłam się prowadzić wewnętrzny monolog, znajdowałam celne riposty, stawiałam twardo na swoim, potrafiłam być stanowcza, czasem kąśliwa, a nawet złośliwa. Ale tylko wewnątrz. Wydaje mi się, że większości osób nawet nigdy nie przyszło do głowy, że gdzieś tam w moim wnętrzu toczy się z nimi rozmowa, w której oni wcale nie są górą, jak to bywało  najczęściej w realnym życiu, choć zdarzyło mi się kilka razy, że ktoś powiedział, że pewnie coś tam sobie myślę i nie mówię. Czasem było to w formie zachęty, żebym się jednak wypowiedziała, częściej w formie pretensji i ataku. Cóż, silne osobowości zawsze znajdowały sobie drogę do mnie, stłamszonej, nieśmiałej i zamkniętej w sobie, byłam dla nich dobrym tłem i dobrym obiektem, na którym mogli dalej budować swoje ja.
Jednym z moich, nazwijmy to „uzasadnień”, tej sytuacji było „bo komuś się zrobi przykro”. Nadal trudno jest mi pogodzić się z tym, że nie wszystko co wypowiadam, musi się słuchaczowi podobać. I nie chodzi o to, żeby powiedzieć prosto z mostu, że sukienka jest brzydka, kiedy koleżanka wydała na nią pół pensji, a marzyła o niej od roku. Chodzi o to, że jeśli wypowiedzenie czegoś jest dla mnie ważne, to czyjaś reakcja nie może mnie przed tym powstrzymywać, zwłaszcza, jeśli to, co chcę powiedzieć dotyczy bezpośrednio tej relacji, czyli coś mnie na przykład w niej upija.
Koszmar tej sytuacji polegał, jak się zapewne każdy domyśla, że jeśli nic nie zostaje wypowiedziane w realnej rozmowie, nie ma żadnych szans porozumienia, przeforsowania swoich racji, obrony itd. Więc może ta druga strona myślała, że wszystko jest świetnie, a tymczasem ja cierpiałam, nie mówiąc o tym, tylko myśląc, jaka mi się krzywda dzieje, magazynując te  złe momenty w pamięci i powoli wykreślając tą osobę z rejestru przyjaciół. Powoli, bo ciągle oczywiście miałam nadzieję, że ta osoba domyśli się, że robi mi krzywdę i się zmieni. Ciekawe skąd miała to wiedzieć, skoro milczałam jak grób...
Piszę w czasie przeszłym, bo tak już nie jest.... nie do końca, jeśli czegoś nie wypowiadam to przynajmniej widzę to i wiem, że po prostu tym razem nie dałam rady. Coraz częściej udaje mi się wypowiedzieć swoje zdanie w sytuacjach służbowych, a był taki etap, kiedy nawet na tym polu swoje opinie ostawiałam dla siebie. Generalnie rzecz ujmując – im bliższa osoba, tym trudniej mi wypowiedzieć swoje zdanie. Paradoks, prawda? Muszę najpierw zawsze przypomnieć sobie, że mam prawo do swojego zdania i do wyrażenia go, a później zebrać się w sobie i przełamać obawy, że jak coś powiem, co się komuś nie spodoba, to znajomość szlag trafi. Dlatego im bardziej mi zależy na danej relacji, tym trudniej przychodzi mi wypowiedzenie się. Ale próbuję. Poczułam już,
jakie to dobre, jak się w końcu powie, co się ma do powiedzenia, jak lekko jest na duszy i jak to rozwiązuje problemy. I przede wszystkim staram się pamiętać, że jeśli ktoś skończyłby znajomość ze mną dlatego, że wypowiedziałbym swoje zdanie, to ta znajomość nie była warta zachodu. Bywa to ciężkie, ale robię postępy. Zastanawiam się tylko czasem, czy to kiedykolwiek przestanie być takim świadomym wysiłkiem ...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Możliwość komentowania została zablokowana ze wzglądu na zawieszenie działalności tego bloga. Zapraszam na mój drugi blog Karkonosze moja miłość - wystarczy kliknąć w obrazek z tym tytułem po lewej stronie.

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.