Nie chce być dzieckiem autystycznym. Żyję wśród ludzi,
niezaprzeczalnie, chociaż sam fakt życia wśród nich jeszcze niczego nie
dowodzi. Można przecież widzieć ludzi wokół siebie, ale ich nie dostrzegać.
Można mówić do ludzi, zamiast z nimi rozmawiać. Można też w ogóle milczeć i
ograniczać się do absolutnego minimum kontaktu.
Potrzebuję ludzi. Owszem, bardzo miło spędza się czas w
swoim własnym towarzystwie. Mam całkiem sporo różnych zainteresowań, potrafię
iść sama do kina czy na spacer, nie nudzę się siedząc sama w domu. Ale nie
wszystko można sobie samej zapewnić, zgodzicie się?
Nie będę w tej notce pisała o wielu aspektach tego, co może
nam dać drugi człowiek, bo prawdę powiedziawszy, to nie jest jeszcze mój etap
„leczenia”. Chcę się tylko skupić na jednym: na szeroko pojętym słowie, a więc
wyrażaniu swojego zdania, komunikacji z drugim człowiekiem, słuchaniu jego słów
i reagowaniu na nie. To i tak dużo jak na mnie.
Tytułem wstępu muszę napisać, że nigdy nie byłam osobą,
której wypowiadanie się przychodziło z łatwością. W moim domu panowała cisza,
przerywana poleceniami i standardowymi pytaniami „jak było w szkole”. Od razu
przypomina mi się film „American Beauty” i scena przy stole:
-
Jak było w szkole, Jane?
-
Było ok.
-
Tylko ok?
-
Nie, tato, było niesamowicie.
Cóż, żebym to ja tak potrafiła dać do zrozumienia, że tego
typu pytania nie wnoszą nic do relacji. Ale w dzieciństwie to chyba nawet nie
czułam, że są one po prostu wygodnym zastępnikiem rozmowy z własnym dzieckiem.
Czułam, że coś jest nie tak, ale nie potrafiłam tego sformułować. Pamiętam
tylko, jak zabolało mnie, kiedy dowiedziałam się, że moja mama jest uważana za
świetnego pedagoga, który potrafi wysłuchać, doradzić itd. A dowiedziałam się o
tym od jej ucznia, który przyszedł aż do nas do domu ze swoim problemem.
Pomyślałam wtedy „a dlaczego tak nie potrafi ze mną?”
Zamknięcie w sobie swoich opinii i nie wypowiadanie ich to
tak naprawdę koszmar. Przez lata nauczyłam się prowadzić wewnętrzny monolog,
znajdowałam celne riposty, stawiałam twardo na swoim, potrafiłam być stanowcza,
czasem kąśliwa, a nawet złośliwa. Ale tylko wewnątrz. Wydaje mi się, że
większości osób nawet nigdy nie przyszło do głowy, że gdzieś tam w moim wnętrzu
toczy się z nimi rozmowa, w której oni wcale nie są górą, jak to bywało najczęściej w realnym życiu, choć zdarzyło mi
się kilka razy, że ktoś powiedział, że pewnie coś tam sobie myślę i nie mówię.
Czasem było to w formie zachęty, żebym się jednak wypowiedziała, częściej w
formie pretensji i ataku. Cóż, silne osobowości zawsze znajdowały sobie drogę
do mnie, stłamszonej, nieśmiałej i zamkniętej w sobie, byłam dla nich dobrym
tłem i dobrym obiektem, na którym mogli dalej budować swoje ja.
Jednym z moich, nazwijmy to „uzasadnień”, tej sytuacji było
„bo komuś się zrobi przykro”. Nadal trudno jest mi pogodzić się z tym, że nie
wszystko co wypowiadam, musi się słuchaczowi podobać. I nie chodzi o to, żeby
powiedzieć prosto z mostu, że sukienka jest brzydka, kiedy koleżanka wydała na
nią pół pensji, a marzyła o niej od roku. Chodzi o to, że jeśli wypowiedzenie
czegoś jest dla mnie ważne, to czyjaś reakcja nie może mnie przed tym
powstrzymywać, zwłaszcza, jeśli to, co chcę powiedzieć dotyczy bezpośrednio tej
relacji, czyli coś mnie na przykład w niej upija.
Koszmar tej sytuacji polegał, jak się zapewne każdy domyśla,
że jeśli nic nie zostaje wypowiedziane w realnej rozmowie, nie ma żadnych szans
porozumienia, przeforsowania swoich racji, obrony itd. Więc może ta druga
strona myślała, że wszystko jest świetnie, a tymczasem ja cierpiałam, nie mówiąc
o tym, tylko myśląc, jaka mi się krzywda dzieje, magazynując te złe momenty w pamięci i powoli wykreślając tą
osobę z rejestru przyjaciół. Powoli, bo ciągle oczywiście miałam nadzieję, że
ta osoba domyśli się, że robi mi krzywdę i się zmieni. Ciekawe skąd miała to
wiedzieć, skoro milczałam jak grób...
Piszę w czasie przeszłym, bo tak już nie jest.... nie do
końca, jeśli czegoś nie wypowiadam to przynajmniej widzę to i wiem, że po
prostu tym razem nie dałam rady. Coraz częściej udaje mi się wypowiedzieć swoje
zdanie w sytuacjach służbowych, a był taki etap, kiedy nawet na tym polu swoje
opinie ostawiałam dla siebie. Generalnie rzecz ujmując – im bliższa osoba, tym
trudniej mi wypowiedzieć swoje zdanie. Paradoks, prawda? Muszę najpierw zawsze
przypomnieć sobie, że mam prawo do swojego zdania i do wyrażenia go, a później
zebrać się w sobie i przełamać obawy, że jak coś powiem, co się komuś nie
spodoba, to znajomość szlag trafi. Dlatego im bardziej mi zależy na danej
relacji, tym trudniej przychodzi mi wypowiedzenie się. Ale próbuję. Poczułam
już,
jakie to dobre, jak się w końcu powie, co się ma do
powiedzenia, jak lekko jest na duszy i jak to rozwiązuje problemy. I przede
wszystkim staram się pamiętać, że jeśli ktoś skończyłby znajomość ze mną
dlatego, że wypowiedziałbym swoje zdanie, to ta znajomość nie była warta
zachodu. Bywa to ciężkie, ale robię postępy. Zastanawiam się tylko czasem, czy
to kiedykolwiek przestanie być takim świadomym wysiłkiem ...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Możliwość komentowania została zablokowana ze wzglądu na zawieszenie działalności tego bloga. Zapraszam na mój drugi blog Karkonosze moja miłość - wystarczy kliknąć w obrazek z tym tytułem po lewej stronie.
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.