sobota, 3 marca 2018

Ostatnia (2)


02.10.2013

Rozdział drugi : „Nowi sąsiedzi”
W nocy spadł pierwszy śnieg. Mimo że spadł cicho, Filip i tak się obudził i zauważył to. Zawsze tak miał, od dzieciństwa. Pierwszy śnieg, jeśli spadł w nocy,  budził go jak gdyby tupał i krzyczał mu nad głową. Zawsze wiedział, co go obudziło, podnosił głowę w kierunku okna i widział pierwszą w roku cieniutką warstwę białego puchu. Tak samo było i tym razem, ale teraz zauważył jeszcze coś – Gośki nie było w łóżku. Ani w pokoju.
Spojrzał na zegarek – 6.30. Za pół godziny i tak wstawałby robić śniadanie. Gośka siadała do pisania regularnie o 8, choć wieczorem zawsze ostatnio mówiła mu, że niestety, o ile pomysł sam w sobie jest i nawet jest też szkic całości, pisanie idzie bardzo opornie i najczęściej kończy się tak, że po całym dniu ma napisane dwie strony, które i tak jej się nie podobają. To było coś całkiem nowego i Gośka robiła się coraz bardziej podenerwowana. Filip trochę ją rozumiał. Jeszcze nigdy nie zdarzyło się, że po prawie pół roku nie miała napisanych chociaż dwu rozdziałów, żeby mu pokazać.
Ziewnął i poszedł zobaczyć, co się właściwie dzieje.
Znalazł Gośkę przy kuchennym oknie, popijała herbatę z jednego ze swoich ulubionych kubków i patrzyła w przysypany śniegiem ogród. Kiedy usłyszała jego kroki, odwróciła się i uśmiechnęła do niego.
- Co tam? – zapytał przytulając ją.
- Chyba zaraziłam się od ciebie „chorobą pierwszego śniegu” – zaśmiała się. 
Nie śmiała się tak wesoło od co najmniej kilku miesięcy. Jej radość natychmiast udzieliła się Filipowi, bo chociaż bardzo starał się być przy niej pogodny, to część jej zdenerwowania też jemu się udzielała.
- Wstałam o piątej. Wykasowałam wszystko, co napisałam, a potem stałam tu i patrzyłam sobie na śnieg. Teraz pójdę się wykąpać, a potem poroszę cię o moje ulubione śniadanie, dobrze?
- Oczywiście – uśmiechnął się. Bał się zadać pytanie, które mu chodziło po głowie, ale ona chyba wyczytała mu je w myślach.
- Tak. Myślę, że nastąpił przełom. Czuję się tak, jak zawsze kiedy mam pisać, lekka, z milionem myśli biegnących w jednym kierunku. Czas się naprawdę wziąć do pracy.
Kiedy pocałowała go i ruszyła do łazienki, Filip stał przez chwile nieruchomo, czując jak spokój i zadowolenie zaczyna się rozlewać też po jego ciele. Kiedy usłyszał jak Gośka na tle szumu lejącej się wody zaczyna – w jej mniemaniu – śpiewać na cały głos „Private Dancer” fałszując niemiłosiernie, ruszył robić śniadanie.

*            *        *
Punktualnie o ósmej w gabinecie Gośki zaczęły zajadle stukać klawisze. To było jak muzyka. Teraz dopiero zdał sobie sprawę, jak bardzo brakowało mu tego rytmu w codziennych zajęciach, jak nieregularne i przerywane długimi okresami ciszy było pisanie Goski przez ostatnie miesiące. Poczuł się tak radośnie, że postanowił sobie zrobić święto i nie pracować dziś. Nie miał niczego bardzo pilnego, z wszystkimi terminami był na bieżąco, wystarczy sprawdzić, czy nie wpłynęły nowe zlecenia i najwyżej podać klientom termin wykonania. A potem będzie nasłuchiwać Gosinej muzyki na mózg, palce i klawiaturę. Może by ciasto upiec?
Po godzinie był gotowy do wyprawy do sklepu. Ciasto nie było jego mocną stroną, chciał więc kupić jakiś na wpół gotowy produkt, taki, co to nawet małpa potrafi przyrządzić. Czasem nawet z takiego potrafił zrobić nienadający się do jedzenia twór, więc na wszelki wypadek zawsze kupował dwie sztuki. Po ostatniej katastrofie tego typu nie było jednak w domu żadnego „wspomagacza”.
Na zewnątrz panował lekki mróz, a drobne płatki śniegu nadal próbowały przykryć sobą jak największy teren. Filip prawie się do nich uśmiechnął, jakby to one sprawiły, że Goska wreszcie ruszyła. Zresztą kto wie, może tak było.
Idąc do furtki zauważył poruszenie u nowych sąsiadów. Postawili dom w rekordowo szybkim tempie, wyrósł jak przysłowiowy grzyb po deszczu, a potem stał pusty przez dłuższy czas. Pojawiali się tylko ludzie z meblami, wnosili, wynosili, znów wnosili, znów wynosili. Wyglądało to tak, jakby ktoś się parę razy wprowadzał i wyprowadzał. Ci ludzie chyba musza być bardzo niezdecydowani.
Teraz jednak chyba zdecydowali, że nadszedł już ten czas. Może też ich nastroił pierwszy śnieg. Przyjechali dwoma busami, załadowanymi po brzegi paczkami, walizkami i kartonami. Teraz kolejna ekipa wnosiła te rzeczy biegając truchtem między ulicą a wejściem do domu. Przez szeroko otwarte drzwi widać było kobietę na wózku władczymi gestami pokazującą, gdzie postawić kolejne pudła. Zaglądając jeszcze głębiej, Filip zobaczył młodego chłopaka, może ośmioletniego, który zaglądał w już postawione pudła, szukając czegoś. Ciąg dalszy akcji toczył się przy samochodach, ale Filip nie chciał być wścibski. Doszedł już, najwolniej jak mógł, do furtki, zamknął ją i znalazł się na chodniku. Oczywiście mógł zacząć teraz otwierać bramę, garaż itd., ale było to bez sensu, przecież nie będzie jechał za róg autem. Zaczął więc wolno iść wzdłuż ulicy popatrując na sąsiadów.
Przy samochodzie stała nastoletnia dziewczyna, bardzo szczupła, co było widoczne nawet mimo grubej zimowej kurtki. Apatycznie przyglądała się wynoszonym z busa pudełkom. Spojrzała na Filipa, kiedy ja mijał. Spojrzenie miała bez wyrazu, w bladoniebieskich oczach nie było uśmiechu, ciekawości, niczego. Filip poczuł się dziwnie, jakby on się bardziej cieszył z ich przeprowadzki, niż dziewczyna. Ale zaraz uświadomił sobie, że on cieszy się z czegoś innego, a nowi sąsiedzi tylko przypadkiem trafili mu się w tym samym czasie. A dziewczyna pewnie musiała zostawić szkołę, przyjaciółki i chłopaka, co się dziwić, że nie tryska radością.
Ich sąsiad, Zbyszek, nie miał takich oporów jak Filip. Ciepło ubrany, w swoich charakterystycznych pomarańczowych nausznikach, stał przy furtce oparty o łopatę do śniegu i nawet nie udawał, że coś odśnieża, tylko przypatrywał się „nowym”. Przywitali się i teraz już obydwaj patrzyli na wprowadzających się.
Przy drugim samochodzie kręcił się mężczyzna, najwyraźniej głowa rodziny. Popędzał ekipę, mimo że zwijali się jak w ukropie. Ciągle też popatrywał na stojących przy sąsiednim domu mężczyzn i na okna sąsiednich domów, w których pojawiały się kolejne głowy żeńskie, męskie i dziecięce. Filip pomyślał, że jest tu jak na wsi, wszyscy o wszystkich chcą wszystko wiedzieć.
Wreszcie ostatnia paczka i ostatnia walizka została wniesiona do domu, za pracownikami poszła dziewczyna taszcząc jakieś najwyraźniej cenne dla siebie rzeczy, bo nie chciała oddać tej paczki nikomu. Potknęła się na progu i prawie wywróciła. Obserwujący ja ojciec pokręcił z niesmakiem głowa, wyciągnął portfel  i wręczył kierowcy jednego z busów kilka banknotów. Samochody odjechały, mężczyzna odprowadził je wzrokiem, a potem przeniósł ciężkie spojrzenie na stających niedaleko sąsiadów.
Filip uśmiechnął się, Zbyszek nawet zamachał ręką, ale mężczyzna nie zareagował. Odwrócił się na pięcie i poszedł do domu. Trzasnęła furtka, a zaraz potem drzwi.
- Może jest zmęczony przeprowadzką – powiedział Zbyszek.
- Albo wkurzony, że się im tak przyglądaliśmy – dodał Filip.
Zbyszek wzruszył ramionami i wyciągnął rękę na pożegnanie. Filip ruszył do sklepu biegiem. Mimo wszystko zmarzł trochę. Może by tak karpatkę upiec? To jeszcze budyń.

Nie sprawić zawodu

28.01.2012


Wokół mnie stoi cała grupa. Jest to team operacyjny. Jest to rodzina. Są to aranżerzy, słuchacze, kierowniczki sklepów, mieszkańcy, Amerykanie, są to Rzymianie, stypendyści, załoga pociągu, jest to zainteresowane małe towarzyskie grono, są pielęgniarki, jest grupa sprzątaczek. W zachowaniu grup brak jednak cech grupy. Profesor izoluje się, jak każdy w grupie. Czyż w gruncie rzeczy nie taka była umowa, kiedy uśmiechaliśmy się mając jeszcze przed sobą coś miłego, nieco nawet podejrzanego? Grupa otacza mnie kołem. Grupa przygląda się memu umieraniu, aż umrę. Umieram, ciągle żyjąc. Niewiążąco, niezdecydowanie. Umierając nie sprawiam zawodu ani jednej opinii na mój temat.
Gabriele Wohmann
„Poważna decyzja”

Pink Floyd „Comfortably numb”

12.01.2012


Hello?
Is there anybody in there?
Just nod if you can hear me.
Is there anyone at home?
Come on, now,
I hear you're feeling down.
Well I can ease your pain
And get you on your feet again.
Relax.
I need some information first.
Just the basic facts
Can you show me where it hurts?

There is no pain you are receding
A distant ship, smoke on the horizon.
You are only coming through in waves.
Your lips move but I can't hear what you're saying.
When I was a child I had a fever
My hands felt just like two balloons.
Now I've got that feeling once again
I can't explain you would not understand
This is not how I am.
I have become comfortably numb.

O. K.
Just a little pin prick.
There'll be no more
But you may feel a little sick.
Can you stand up?
I do believe its working. Good.
That'll keep you going through the show
Come on it's time to go.

There is no pain you are receding
A distant ship, smoke on the horizon.
You are only coming through in waves.
Your lips move but I can't hear what you're saying.
When I was a child
I caught a fleeting glimpse
Out of the corner of my eye
I turned to look but it was gone
I cannot put my finger on it now
The child is grown,
The dream is gone.
I have become comfortably numb.

Skończyłam…

29.12.2011


Skończyłam terapię, drodzy goście moi blogowi, i pomyślałam sobie, że się z Wami podzielę paroma refleksjami z tym związanymi.
Pamiętam nadal siebie z pierwszego spotkania: kupka nieszczęścia, wciśnięta w fotel, niewiele potrafiąca wykrztusić z siebie sensownych zdań, za to co 10 minut zmieniająca się w fontannę łez.
Teraz jest już zupełnie inaczej, ostatnie spotkania to już właściwie trochę „relacje” z tego, jak dobrze idzie mi istnienie. Bo przecież właśnie o to głównie chodzi : żeby sobie dobrze istnieć. Nie żyć kimś, nie być w strachu, nie starać się przetrwać, tylko po prostu sobie dobrze i spokojnie istnieć.
Nie powiem, nie było różowo. Potoki łez nie zniknęły zaraz po pierwszej terapii. Bywałam wściekła, zmęczona, przygnębiona, bolały mnie nawet końce włosów. Miałam też załamanie kilkutygodniowe, kiedy wydawało mi się, że w ogóle nic mi nie pomaga, że zniszczenia w psychice są za duże, że nigdy już nie będę w stanie normalnie żyć.
Ale miałam też chwile euforii, zaskoczenia, ulgi, uwolnienia, poznania siebie, zrozumienia.
Plan ustalony na pierwszym spotkaniu zrealizowany w 100% - poznałam odpowiedź na odwieczne pytanie „dlaczego?”. Dlaczego ja, dlaczego mnie, dlaczego nie ja, dlaczego nie mnie, dlaczego teraz, dlaczego w ogóle, dlaczego nigdy, dlaczego zawsze i parę innych „dlaczego”.
Wyszłam też ponad te założenia i dowiedziałam się wielu innych rzeczy o sobie i o świecie. Można powiedzieć, że cofnęłam się do noworodka, byłam dzieckiem, przeszłam przez młodzieńczy bunt, dojrzałam,  i teraz już jestem dorosłą kobietą, która wie czego chce i czego jest warta.
I wie też jednocześnie, że cały świat nie kręci się tylko wokół niej. Nawet nie wiecie jakie to ważne, jakie to potrzebne, jaką to daje wolność i jaki spokój.
No a romantyzm, sentymentalizm, ciepło, altruizm, opiekuńczość, empatia nadal we mnie zostały. A miałam też taki moment, kiedy bałam się, że zamienię się w zimną sukę dbająca tylko o swoje potrzeby.
Odbyłam w sumie około 150 spotkań. Dwa lata co tydzień, rok co dwa tygodnie, potem pół roku co trzy, potem parę spotkań raz w miesiącu. Cóż, nie potrafiłam się tak nagle rozstać z terapeutką. ;)
Nie chcę nawet liczyć, ile wydałam na to pieniędzy, wystarcza mi świadomość, że było to warte każdej złotówki.
Podarowałam mojej pani terapeutce na zakończenie prezent.
No i skończyłam…

Wielki spektakl nie tylko na niebie

19.04.2011


20.15. nareszcie pojawia się ON, niecierpliwie oczekiwany, odliczanie nareszcie zakończone. Choć w zasadzie jeszcze się nie pojawia, najpierw poznajemy bohatera, o którym cała ta opowieść jest.  Kukła bez twarzy, w której każdy z nas może zobaczyć siebie…
 Przecież znam „In the flesh”, przecież wiem, że jak to sama ujęłam „jak zacznie, to nam łby pourywa”, ale nie spodziewałam się tego. Każde uderzenie rytmu podkreślone wybuchem białych petard, lecących w różnych kierunkach, dźwięk powala, już koniec , już nie można oderwać oczu od sceny, już nie można pomyśleć o niczym innym. Roger śpiewa… głos ten sam, co na płytach, ten sam, co podczas poprzedniego koncertu. „A więc, pomyślałaś sobie, że może by tak pójść na koncert […] czyż to nie jest to czego oczekiwałaś?” Niekoniecznie, Roger, ale w tym dobrym znaczeniu… A na zakończenie nad głowami publiczności przelatuje samolot, uderza w kawałek już postawionego muru, burzy górną część i wybucha żywym ogniem poza nim. I wszyscy wiemy co to znaczy.
Chyba przez cały pierwszy utwór nie oddychałam… Łapię powietrze, ale już słychać płacz dziecka, a na okrągłym ekranie pojawia się zdjęcie ojca Rogera i informacje o nim, łącznie z datą śmierci w czasie Drugiej Wojny Światowej. „The thin ice”, w całości ilustrowany zdjęciami ludzkich tragedii, pojawiają się na ekranie i na kolejnych cegłach w ścianie, jedna cegła – jedna ludzka tragedia. Potem cała lista nazwisk, powoli przechodząca w falujące morze krwi przy wprawiających w drganie całe wnętrze dźwiękach gitar  do „Another brick in the wall part 1”. Na ekranie kolejne zdjęcia, podczas gdy na kawałkach ściany  nadal drobne fale marszczą powierzchnię krwistego morza. To pierwszy moment kiedy zaczynam płakać. Od zawsze uwielbiam „Cienki lód” i te gitary, a ta zalana czerwienia scena dopełniła całości…
Za długo płakać się nie da, trzeba się kryć, bo oto słychać nadlatujący helikopter, wynurza się powoli, świeci „szperaczem” po publiczności, a Roger krzyczy „YOU!!! YES, YOU!!!” i pokazuje palcem. Wszyscy krzyczą, a tu na prawo pojawia się znana wszystkim postać Nauczyciela. Jest gigantyczny, ma świecące oczy i rózgę w ręce. Porusza się powoli przy „The happiert days of our lives”.
Zostaje oczywiście na scenie, bo przecież teraz „Another brick in the wall part 2”. Ale nie jest on jedynym bohaterem tej części, choć wciąż przyciąga spojrzenia. Na scenie pojawia się teraz jeszcze tłumek dzieci w podkoszulkach z napisem „Fear builds walls” czyli „Strach buduje ściany”. Tańczą, śpiewają, a także razem z Rogerem wskazują na Nauczyciela krzycząc do niego, żeby zostawił dzieciaki w spokoju. Potem podbiegają do niego i spędzają go ze sceny, przy akompaniamencie wspaniałych solówek gitarowych odgrywanych po mistrzowsku miedzy innymi przez Snowy White’a. Piosenka płynie dalej, słychać już nawoływanie „Time to go”, przez scenę przejeżdżają dwa pociągi, jeden zatrzymuje się na „stacji” jaką jest scena. Wszystko to powoduje, że tak naprawdę nie widzimy, że mur się powiększył o kolejne cegły…
Teraz Roger ma czas na przywitanie się z publicznością. Bardzo ładnie mówi po polsku „dobry wieczór”, a potem zaczyna wyjaśniać, na co mamy zwrócić uwagę w następnym utworze, jakim jest „Mother”. Otóż po pierwsze będzie grał obie partie gitary, a po drugie będzie śpiewało dwu Rogerów: jeden na żywo, a drugi z filmu pokazywanego na ekranie, z hali Earl’s Court w Londynie z 1980 roku, kiedy grali „Ścianę” jako Pink Floyd. Wygląda to pięknie i publiczność wciąż bije brawo. Ale to nie koniec atrakcji, tylko o pozostałych Roger nie wspomniał. Oto na ścianie po lewo pojawia się napis w języku polskim, oprócz wersji angielskiej po prawo. Napis jest odpowiedzią na pytanie „Mother , should I trust the government?” i w wersji angielskiej brzmi „No fucking way”. Polskie tłumaczenie jest równie dobre jak sama odpowiedź. Kolejny świetny napis to „Big Brother is watching you”, z „B” odręcznie skreślonym i przeprawionym na „M”. Publika szaleje, a tymczasem zza prawej ściany, która nagle okazuje się być dużo wyższa i większa niż przed chwilą, ukazuje się wielka Matka.
Gdzieś w górze śpiewają ptaki. „Look mommy, there is no plane up in the sky”. Ale kiedy właśnie już jest. „Goodbye blue sky” jest piosenką przejmującą, przynajmniej według mnie, ale animacje wyświetlane teraz powodują, że znów nie oddycham. Oczywiście lecą bombowce nad miastami, otwierają luki, aby wyrzucić bomby, ma się wrażenie, że zrzucają je na nas. Ale zamiast bomb sypią się… krzyże, gwiazdy Dawida, sierp i młot, znaczek Mercedesa, symbol dolara, półksiężyce …. Nie ma niewinnych! Padają coraz gęściej i gęściej, aż wszystko znów zalewa krew. To już wstęp do „Empty spaces” , ilustrowanego animacją znaną wszystkim z filmu „The Wall”. Zmiana dotyczy tego, że po obu stronach sceny, po wybudowanych już kawałkach ściany wiją się korzenie dwu roślinek. Kiedy Roger zaczyna śpiewać, oświetlony pojedynczym punktowcem i pojawiają się obrazy pędzącego muru zdaję sobie sprawę z tego, że kiedy zahipnotyzowana wpatrywałam się w animacje, ściana właściwie została doprowadzona prawie do końca. Roger i ekipa są już tylko widoczni przez niedużą wyrwę, cała reszta sceny to jednolita, wysoka do sufitu ściana…
Ale oto po lewo na ścianie pojawia się obraz kobiety, a charakterystyczny riff zwiastuje „Young lust”. Ha! Tym razem Ci się nie udało, Roger! Zapewne wszyscy panowie nie odrywają wzroku od coraz bardziej rozebranej dziewczyny , ale ja teraz widzę jak powstaje kolejny kawał ściany. To już nie jest wyrwa, to są już tylko dziury, przez które wygląda cała ekipa. W środkowej części nie jest jeszcze tak wysoki jak po bokach, ale coraz mniej kontaktu jest między publicznością a zespołem. Kontaktu wzrokowego mam na myśli, bo czują wszyscy to samo.
W źrenicach drga szybko pozioma kreska oznaczająca dźwięk. Ale jakoś nikt nie odpowiada na to co słychać w słuchawce. Zmiana – po prawo fanka właśnie weszła do apartamentu muzyka. „Wow, what a fabulous room”. Ale muzyk jest w swoim świecie i „nic już nie jest zabawne”.
Wdech, wydech, wdech wydech. „Don’t leave me now”, … „kiedy wiesz jak cię potrzebuję… żeby stłuc cię na kwaśne jabłko w sobotnia noc… więc jak możesz mnie tak traktować?... uciekać?...” Płacze po raz drugi, razem z kobietą na ekranie. Łzy płyną wkrótce po całej ścianie, od góry do dołu, kolorowymi strugami, na całej szerokości. A po lewo – „ukochana”, świeci neonowymi ustami. Na ekranie telewizora, który mamy teraz pokazany już na całej ścianie, ktoś gada po francusku. Niedługo. Uderzenie w ekran, szyba pęka. Drugi raz. I znów. Przecież wiedziałam, ze tak będzie, ale i tak podskoczyłam ze strachu…
W ścianie już tylko trzy małe dziury, plus występ na górze.. Ale cóż więcej potrzeba jeśli Roger właśnie śpiewa, że właściwie to niczego nie potrzebuje, czyli „Another brick in the wall part 3”. Z chaosu linii na ścianie wyłaniają się obrazy wojny i innych klęsk, które ludzie sami na siebie ściągnęli, w połączeniu ze słowami i symbolami. Następna trzyminutowa wstawka instrumentalna to popis działania obrazem. Każda cegła w ścianie zamienia się w twarz, a jednocześnie widzimy, że ściana się rozsypuje, że te cegły powoli lecą gdzieś do tyłu. Czyżby było możliwe wyzwolenie się z tego otaczającego kręgu? Muzyka składa się z motywów wszystkich piosenek, które do tej pory usłyszeliśmy, więc może jednak? Nie. Nie da rady. Oto iluzja znika i widzimy, że ściana jest nadal na swoim miejscu, i to w jeszcze lepszym stanie, została w niej tylko jedna mała dziura, z której pada snop jasnego światła. W niej ukazuje się Roger i śpiewa „Goodbye, cruel world”.
Przerwa. Ale nie da się zająć niczym innym, spektakl w zasadzie trwa nadal. Na ścianie zdjęcia ludzi, którzy zginęli. Przewija się ich cała masa, z krótkimi opisami. Roger poprosił o nie fanów i ci przysyłali mu je do wykorzystania. Jest też nasz Krzysztof Kamil Baczyński. Dzięki, Roger… Do tego delikatna, poważna muzyka. Rozpoznałam fragment „Misji” , albo przynajmniej tak mi się wydawało.
Przerwa nie była długa i oto zza ściany słyszymy „Hey, you”. Ja oczywiście znów łzy, to ten utwór… Tak, tak, „ściana była za wysoka, jak widzicie, nieważne jak się starał, nie dał rady się wyrwać”. Krótka iluzja, że ściana jednak pęka i się otwiera, ale zaraz potem człowiek biegnie i wpada na nią całym pędem. Wtedy widzimy, że ściana nadal tam jest, całkiem nienaruszona. Zza niej widać tylko światła, wiem, gdzie jest Roger prowadzony punktowcem, ale nie widzę nic.
Nawet nie zdążyłam przestać płakać, kiedy zaczęłam od nowa. „Is there anybody out there?” Punktowce poszukują kogoś poza murem, a dwaj gitarzyści w dziurze w murze grają ten piękny fragment. Jak tylko kończą – dziura znika. Można wyjrzeć zza muru, nie można nic więcej.
Po ścianie przelatują teraz obrazy samolotów. Ale oto już po lewej stronie zapala się światło w „pokoju Rogera” – w murze. Siedzi sobie na fotelu, ma światło, ma 13 kanałów gówna w telewizji do wyboru, ma swoja małą czarna książkę ze swoimi wierszami, ma nawet niesamowitą siłę obserwacji i fortepian, nie wspominając o potrzebie latania. Ale nie ma dokąd polecieć, a poza tym – kiedy zadzwoni – i tak nikogo nie ma w domu…
Roger wychodzi, kiedy obraz pokazuje wybuchającą bombę, a my, przy czarno białych migawkach na ścianie słuchamy „Vera”, a potem przychodzi czas na „Bring the boys back home”. Geniusz Roger śpiewa znane wszystkim słowa, ale na ekranie pojawiają się jak karaoke zupełnie inne słowa: „Every gun that is made, every warship launched, every rocket fired, signifies, in the final sense, a theft from those hungry and not fed, those who are cold and are not clothed” - Dwight Eisenhower. Jakie obrazy są w tle – chyba nie musze opisywać.
Roger pyta po raz kolejny „Is there anybody out there?” i staje samotny pod ścianą. Oczywiście „Comfortably numb” i kolejne moje łzy. Właściwie dobrze, że nie ma teraz wielkich animacji. Roger na dole, Kipp Lennon śpiewający partię Gilmoura, na górze, na górze też Dave Kilminster grający partię gitarową. Teraz dopiero widać jaka ta ściana jest ogromna… jaka mocna… jaka trwała… chyba dobrze w takim razie być odrętwiałym…  Najpiękniejsza solówka gitarowa świata sprawia, że przechodzą mnie dreszcze. W jej połowie Roger uderza pięściami w ścianę, która „rozpada się” na milion kawałków na tle zachodzącego słońca. Ale spadające fragmenty budują ją na nowo, tak samo wysoką i potężną, jest gotowa kiedy kończy się partia gitarowa, nawet zachód słońca już za nią zniknął…
Przed ściana pojawia się chór, czas na „The show must go on”. Chór ubrany na czarno z opaskami na ramieniu zapowiadającymi już następny utwór. Na ścianie zawisły pasy z wiadomym znakiem, ten sam znak na ekranie u góry, na opaskach na ramionach zespołu, który jakoś nagle znalazł się przed ścianą. Roger w skórzanym czarnym płaszczu i ciemnych okularach, z opaska na ramieniu, wita się z zespołem. Zamierzony efekt osiągnięty, boję się go, kiedy wskazuje palcem „a ten mi się nie podoba, dawać go tu pod ścianę! Jakby to ode mnie zależało – wszystkich bym was powystrzelał”. Hej, Roger, ktoś wam kiedyś powiedział, że jak na zespół zastępczy dla Pinka całkiem nieźle gracie? Publiczność wyciąga w górę skrzyżowane w przedramionach ręce z zaciśniętymi pięściami. Nad nami unosi się wielka dmuchana świnia pomalowana w symbole, które przedtem wypadały z samolotu jako bomby podczas „Good bye blue sky”, plus skrzyżowane młotki i napis „Trust us”. Mam na sobie właśnie taką podkoszulkę, kupioną tuż przed koncertem.  U góry powiewają sztandary, a Roger na koniec wyciąga karabin maszynowy i zaczyna strzelać!
Następną piosenkę Roger dedykuje publiczności łódzkiej. Ładnie wychodzi mu : „Łódź”. Każe nam się dobrze bawić. Szalejemy przy „Run like hell”, o tak, ten utwór się do tego nadaje! Na ścianie napisy : zysk, władza, uwierz, ucz się, płać i oczywiście – „lepiej uciekaj.” Znów skrzyżowane ręce, a obrazy pokazują miasto i słowa rozmowy żołnierzy, którzy mówią, że oto widzą kogoś z bronią, a dowódca daje im pozwolenie na strzelanie.
Następne jest „Waiting for the warms”, robaki przeplatają swe czarne ciała między kolumnami ściany, a Roger wrzeszczy przez megafon. Są też oczywiście słynne maszerujące młotki. Jest to w ogóle fragment mocno „filmowy”, bo zaraz po króciutkim „Stop” jest „The trial”, w którym przewija się znana z filmy galeria postaci: sędzia, nauczyciel, matka, żona i postać za murem. Wszyscy śpiewamy z Rogerem „Crazy, toys in the attic – I am crazy”. Na mnie ogromne wrażenie robi „obracająca się” ściana pokazująca co jest „po drugiej stronie”. A na koniec wszyscy krzyczymy „Tear down the wall!” działa! Ściana wali się z hukiem.
Cały zespół wychodzi przed ruiny ściany i gra akustycznie „Outside the wall” , a Roger produkuje się na trąbce!!! I bardzo dobrze mu to wychodzi. Z nieba sypią się na nas drobne czerwone płatki, które po złapaniu okazują się być krzyżami, gwiazdami Dawida, symbolami Mercedesa … mi się trafił Shell. Roger dziękuje publiczności a potem przedstawia zespół. Wychodzą potem jeszcze raz się ukłonić, ale o bisach nie może być mowy – wiadomo. Niestety. Ja mogłabym zacząć to oglądać od nowa.
Fantastyczne. Nigdy nie myślałam, ze cos przebije koncert Rogera Watersa z trasy „In the flesh”. Przebiło U2 z koncertem z trasy 360°Tour. Myślałam, że tego nic nie przebije. Roger wrócił na prowadzenie. „The Wall live 2011” – the best show I have ever seen, great gig not only In the sky...  Stałam w trzecim „rzędzie” ludzi na płycie, przede mną już tylko Golden Circle, ale uważam, że  dla dobrego odbioru animacji, świateł itd. było to idealne miejsce, a Rogera i spółkę z tej odległości też  świetnie widziałam. Niestety, Roger twierdzi, ze być może to jego ostatnia trasa… oby zmienił zdanie…
Gdyby ktoś chciał sobie zajrzeć (chociaż to nie to samo co być na koncercie), polecam ten link: http://www.youtube.com/watch?v=Bo8k3jntQl0&feature=related . To z Chicago, nie z Polski, ale – w kawałkach – jest to cały koncert, który jakaś dobra dusza tu wrzuciła i tylko prosi na koniec, żeby nie używać go w celach handlowych, tylko dzielić się z darmo. Mam nadzieje, że jakieś inne dobre dusze wrzucą też własne filmiki z Polski wkrótce. A jak wyjdzie DVD – kupuję natychmiast.
Życzę miłego odbioru. Ja idę usiąść w fotelu i słuchać tego ponadczasowego arcydzieła, wsłuchiwać się w brzmienie, znajdować siebie w tych słowach, wspominać koncert. Roger, jesteś wielki…