piątek, 19 stycznia 2018

Marzec 2011

Wracam
2 marca 2011
Tak, tak, wracam do życia. 
Jeszcze nie jestem całkiem w normalnym trybie, ale zaczyna on już to przypominać. 
Teraz trzeba będzie pomysleć o powrocie do diety (bo jadłam co popadło i kiedy była okazja), ćwiczeń (bo nie miałam siły) i smarowania (bo nie miałam czasu).
Może już od soboty? A może już od jutra? 

Anyway, jak mówią Anglicy, coś się zaczyna dziać.

3 marca 2011
Przejrzałam dziś spokojnie wszystko, co udało mi się wprowadzić do codziennego rozkładu w związku ze zmianą stylu życia. Dużo tego wyszło. Ograniczenie śniadania, drugiego śniadania i właściwie prawie obiadu. Smarowanie twarzy, szyi, ramion i ud. Ćwiczenie biustu, pośladków i brzucha. Masaż twarzy. Naprawdę nieźle.
Przez ten ostatni miesiąc właściwie zostało z tego tylko smarowanie twarzy, a i to nie zawsze. Tak jak pisałam ostatnio – jadłam też byle co i byle kiedy, choć to chyba akurat mi nie zaszkodziło.
Trzeba przestać marudzić i wracać powoli do dawnego stylu.  Powoli, ale systematycznie.
No to od dziś wraca dobra praktyka smarowania ZAWSZE wieczorem twarzy kremem. 

6 marca 2011
Melduję, że wracam powoli do dobrych zwyczajów.
Zaczełam od smarowania, bo to zajmuje najmniej czasu, którego nie mam jeszcze w pełnej ilości, a poza tym jest najłatwiejsze.
Smaruję już twarz wieczorem i wróciłam też do smarowania szyi. 
Następny etap – smarowanie rano ramion. Powinno się udać, bo przynajmniej w miarę się już wysypiam i wstaję w miarę wyspana, więc te dwie minuty na posmarowanie nie powinny tak mnie spowolnić, że nie zdążę do roboty. 

8 marca 2011
Krótki meldunek : smaruję twarz, smaruję szyję, smaruję ramiona.
Następny punkt, do którego wracam : smarowanie wieczorem udek żelem wyszczuplającym. 

 10 marca 2011
Smaruję już wszystko, co smarowałam, zanim wpadłam w wir pracy: ramiona, twarz, szyję i uda. 
Poza tym, dziś rzuciłam się na ograniczenie jedzenia i poleciałam z grubej rury : od razu śniadanie i drugie śniadanie. Bez problemu, jako że kwestia nie leżała w tym, że byłam głodna, tylko w tym, że nie miałam czasu na szykowanie sobie śniadania (normalnego) i myślenie o tym, co zabrac na drugie śniadanie. Więc ok 
I działamy dalej 

13 marca 2011
Jutro nowy tydzień. Już ostatni „całkiem nienormalny” w pracy. Mam zamiar utrzymać wszystko to, do czego udało mi się wrócić, plus dodać pierwsze ćwiczenia i masaż twarzy. Myślę, ze sie uda. 
Przy okazji : waga, na szczęście, bez zmian – 77,5kg, więc startuję nie od początku, ale stąd, skąd skończyłam. To też pocieszające. 

16 marca 2011
Masaż twarzy dodany 

19 marca 2011
Nie jest żle, nie jest źle. 
Mimo ciągłych niedostatków czasowych, udaje mi sie powoli wracać do tego, co już mi się udało osiągnąć.
Smaruję wszystko, co smarowałam. 
Ograniczyłam już wszystkie posiłki, które udało mi sie przedtem ograniczyć, z tym że drugie danie obiadowe jeszcze nie do końca – to plan na najbliższe dni. 
Wprowadziłam ćwiczenia biustu – plan na najbliższe dni zakłada wprowadzenie z powrotem „brzuszków”. 
Masuję wieczorem twarz, ale przyznaję się, że na razie zdarza mi się, że jestem tak zmęczona, ze nawet te kilka ruchów to już za dużo. Ale będzie lepiej. 
No i nadal waga nie wzrosła – 77,5 kg, czyli dobrze. Na następny tydzień nie przewiduję zmian, w końcu nic nowego nie będę robić. 

22 marca 2011
Na razie mi się nie chce nic nowego wprowadzać… więc nie będę sie zmuszać, bo nic z tego nie będzie. Jeszcze najwyraźniej nie doszłam do siebie, więc powoli, powoli… 

 25 marca 2011
Ciężko jest mi wrócić do tego, co już osiągnęłam w kwestii ograniczenia jedzenia. Nie mogę przebrnąć przez drugie danie… 
Żadnych nowych ćwiczeń też nie dodałam, ale to akurat nie było w planie, więc się nie przejmuję.
A jutro sobota i „nowy tydzień”, będę się spinać. 

29 marca 2011
Witajcie!
Drugie danie opanowane. Poza tym w sumie opanowałam juz nawet podwieczorek, więc jest bardzo dobrze. 
Do swojego zdrowego trybu życia dodałam większą dbałośc o zęby, czyli płukanie płynem i czyszczenie nicią codziennie, a nie jak mi sie przypomni. Działa 
Dodałam tez poranne smarowanie biustu kremem ujędrniającym. A co! 
Natomiast nawet się nie tykam ćwiczeń – nie czuję weny… Chyba jeszcze zmęczenie.

Zamek (4)


07.01.2010

Rozdział 4


- Zacznijmy od historii. Zamek ma w swym życiu trzy okresy: budowa w XIVwieku, przebudowa w XVI wieku i modernizacja w wieku XX, pod kątem turystów. Położony w dolinie rzeki, stopniowo rozrastał się, by w końcu zostać ograniczonym fosą. Do tej pory pełni funkcje mieszkalne. Do zamku wchodzimy po drewnianym moście, przekraczali go państwo już kilkukrotnie.
Przewodnik zaczął swój monolog zaraz po tym , jak powitał ich na dziedzińcu zamku. Mimo obaw Julii nic się nie stało, chociaż na wszelki wypadek unikała wzroku mężczyzny. Czuła się dobrze, mimo częściowo nieprzespanej nocy. Sen wrócił. Doczołgała się do końca korytarza i oczywiście była tam krata. Czołgała się całą drogę tyłem, bo nie mogła się obrócić. Wróciła do wielkiej sali, w której w klatkach na łóżkach tkwili ludzie. Obudziła się dławiąc się krzykiem, trzęsła się cała, ból tych uwięzionych istot przeniósł się na nią, bolała ją każda kość, każdy mięsień i staw. Była zlana potem. Na swoje nieszczęście pamiętała więcej z tego snu. Pamiętała, że była tam, gdzie nie powinna być. I była tam sama. Pamiętała też drzwi, wiedziała, że nie powinna była ich otwierać, ale tak jakoś się zdarzyło, że znalazła się poza nimi.
Weszli do środka. Julia łowiła jednym uchem tylko pojedyncze zdania przewodnika. Po przebudzeniu nie chciała już spać. Przeczytała większośc przewodnika, więc nie interesowało jej słuchanie tych samych informacji. Chciała za to wejść jak najszybciej do środka, gdzie według przewodnika było masę ciekawych rzeczy.
- A to wewnętrzny dziedziniec, XIII i XV-wieczne mury, pokryte winoroślą. Ćzyż to nie wspaniałe? Wejdziemy teraz do sali zwanej „Powitalną”, od której rozpoczniemy zwiedzanie wnętrza.
Julia zapatrzyła się na drzwi. Wiedziała, że są oryginalne, z XV wieku. Ale dlaczego stoją oparte o ścianę na wprost wejścia, a nie służą do zamykania?
- O, to bardzo ciekawa sprawa - odpowiedział na jej pytanie przewodnik Adam. – Jeszcze 10 lat temu drzwi tkwiły normalnie w zawiasach. Ale już od około stu lat w kronikach zamkowych pojawiają się zapiski o strażnikach skarżących się na nocne hałasy, powodowane przez te drzwi. Nikt nigdy nie widział, żeby drzwi się poruszały i wiadomo, że są zbyt ciężkie, żeby poruszył je na przykład wiatr. Właściciele zamku nie wierzyli strażnikom, tak samo zresztą jak późniejszy dyrektor muzeum zamkowego. Ale siedem lat temu drzwi spadły i omal nie przygniotły przechodzącego mężczyzny. Był to pracownik zamku, stracił tylko palce u obu stóp, zmiażdżone przez drzwi. Od tej pory stoją tu, przynajmniej nie hałasują po nocy... – zażartował.
- A co z tym mężczyzną? – zapytała matka.
- Pracuje tu nadal. W końcu bez palców u stóp można normalnie żyć. Przejdźmy teraz do Sali Wewnętrznej.
Julia zaczęła podziwiać zgromadzone tu meble. Ośmiokątny stolik z wkładaną do środka złotą misą, fotele, portrety, ściany wykładane rzeźbionym drewnem.  Sala za salą odkrywały przed nią coraz to nowe skarby. Zegar stojący, pozłacany, dębowa boazeria, gobelin długi na całą ścianę pokazujący miesiące i pory roku, kominek, w którym palił się prawdziwy ogień, specjalne buty dla kierujących wielokonnymi powozami, a potem..... biblioteka!
- Marta, zobacz! – według swego postanowienia z wczoraj Julia zaczęła walczyć o posiadanie prawdziwej siostry. – Popatrz, czy wiesz, że te biblioteczki zostały wykonane z drewna sprowadzanego z Ameryki, które jest twardsze od hebanu i tak zbite, że tonie w wodzie? A spójrz na ten stolik, nazywa się bębnowy, śmiesznie, prawda?
- Ja bym go nazwała szufladnikiem, ma wszędzie dookoła szuflady. – Marta zdawała się być zadowolona z zainteresowania, które  okazywała jej siostra. – Chciałabyś pewnie mieć te wszystkie książki, co?
- Pewnie, chociaż część czytałam. O, zobacz, tu stoi cały Szekspir, znam go przecież bardzo dobrze, ale jak te książki różnią się od moich, są takie piękne. One pamiętają tyle różnych wydarzeń, mogłyby nam sporo opowiedzieć.
- O, na pewno. – odezwał się za ich plecami jakiś głos.
Siostry odwróciły się. Kobieta uśmiechała się do nich.
- Ja też lubię książki. Wyczytałam wczoraj w przewodniku, że w zamku jest podobno książka, która pisze się sama. Jest to jakby spis wszystkiego, co się tu dzieje, nawet liczba turystów z danego dnia jest tu zapisana. – Kobieta puściła do nich oko. – Ale to pewnie tylko plotka, tak jak to, że zamek z roku na rok się powiększa. O milimetry, ale podobno był ktoś, kto to zauważył i zmierzył. No, ale ja muszę już iść. Przede mną jeszcze wiele sal. Miłego zwiedzania panienkom.
- Dziękujemy. – Julia i Marta spojrzały na siebie, a potem obejrzały się jeszcze raz za odchodzącą kobietą.
Julia poczuła, że robi się jej zimno. Kobieta szła nie dotykając stopami podłogi. Przesuwała się kilka centymetrów nad powierzchnią. Nawet nie poruszała stopami, po prostu płynęła w powietrzu. Julia spojrzała na Martę, ale siostra już patrzyła na coś innego.
- Boże, znów miałam halucynacje. – pomyślała. – nie widziałaś nic dziwnego w tej kobiecie? – zapytała siostrę.
- Nie, dlaczego?
- Tak po prostu. Była jakaś.... – Julia nie znalazła odpowiedniego słowa.
-Nie, naprawdę nie zauważyłam. Chodźmy dalej, zimno w tej bibliotece.
Przeszły do „pokoju porannego”, gdzie Julia zapiszczała z zachwytu na widok przepięknego, starego kołowrotka. Kiedy obejrzały też dokładnie modlitewniki i mszały w „pokoju modlitewnym”, Marta zainteresowała się, gdzie są rodzice.
- Nie powinni nas tak zostawiać, nie uważasz?
- Bo ja wiem... może mają do Ciebie wystarczająco dużo zaufania, wiedzą, że w razie czego uratujesz mi życie.
Marta ryknęła śmiechem.
- Chyba jeszcze nigdy nie widziałam jej takiej roześmianej. – pomyślała Julia i uśmiechnęła się do siostry całym sercem.
- Lepiej chodźmy dalej. – powiedziała wreszcie Marta, gdy przestała rechotać i niespodziewanie wzięła Julię za rękę.
Obejrzały dwie kolejne sypialnie. Obie z zachwytem wpatrywały się w ubrania wywieszone w gablotach i porównywały je z ubraniami na portretach. Łoże z baldachimem wywołało kolejne ataki śmiechu.
- Ty, zobacz, oni jacyś krótcy byli! – wykrztusiła Marta wśród chichotów.
- Za to jacy musieli być grubi! Takie szerokie łóżko dla jednej osoby! – odpowiedziała Julia.
- Ale żyrandole są okropne!
- No co ty, to prawdziwe srebro! – obruszyła się Julia.
- Wyglądają jak koła od wozu oblepione sreberkiem od czekolady.
Tym razem Julia buchnęła śmiechem. Porównanie było trafne, teraz rzeczywiście widziała podobieństwo.
Weszły do kolejnej sali. Drewno zastąpił kamień, surowe ściany nie były niczym ozdobione; przez skromne, mało kolorowe witraże wpadało trochę światła; okna były otoczone ciemno-czerwonymi zasłonami.
- Zbrojownia. – wyszeptała Marta.
- Dlaczego szepczesz? – odszepnęła Julia.
- Nie wiem...
- Bardzo słusznie, że zachowujecie ciszę w tym miejscu, dziewczęta. – usłyszały gdzieś z boku męski szept i obie drgnęły.
Mężczyzna był wysoki i dość tęgi, ubrany cały na czarno, przez rękę miał przewieszony jakiś czarny płaszcz. Nie wzbudzał zaufania, ale też nie wystraszył ich zbytnio.
- Tu była kiedyś jedna z wielu zamkowych cel, - wyszeptał mężczyzna. – Trzymano tu więźniów z różnych powodów, część z nich zmarła. A jeśli któryś nie umierał, to mu dyskretnie pomagano. Te mury wypiły wiele krwi... a teraz... zbrojownia... – mężczyzna pokręcił głową i poszedł w kierunku drzwi.
Julia poczuła, że teraz już na pewno zemdleje. Z szyi mężczyzny po lewej stronie, tuż nad kołnierzem, tryskała krew. Odwrócił się dość szybko, ale nawet gdyby Julia chciała przekonać samą siebie, że nie widzi tego, co widzi, to miała niestety jeszcze jeden dowód: mężczyzna był tak nasiąknięty własną krwią, że idąc wyciskał ją z butów i zostawiał na podłodze krwawe odciski stóp.
- Nie mogę zemdleć, nie mogę... Marta nie da sobie rady, rodzice na nią nawrzeszczą, a jest już tak dobrze... – Julia skupiła się maksymalnie, pomyślała o drzewach i wietrze i książkach, które widziała w bibliotece. Mdłości, zawroty głowy i bicie serca ustąpiły.
Popatrzyły na siebie.
- Coraz dziwniejszych ludzi tu spotykamy – powiedziała Marta zmienionym głosem.
- Chodźmy stąd – zgodziła się Julia. – Uff, Marta jest taka taktowna, nie zrobiła rabanu, mimo że widać, jak bardzo zdenerwowała się tym, co się ze mną działo.
Klatką schodową zeszły najpierw w dół, a potem znów wspięły się kilkoma schodami w górę.
Przed nimi stały dwie tabliczki: „Do podziemi” i „Do ogrodów”, wskazujące w dwie różne strony korytarza. Na końcu każdego korytarza stał mały, podekscytowany tłumek.
- No? – zaczęła Marta. – Drogi na wprost nie ma.
- Widzę – mruknęła Julia. – Widzisz gdzieś rodziców?
- Nie – odpowiedziała Marta. – Najwyraźniej mieli nas chwilowo dosyć, bo przecież chyba ich nikt nie porwał.
- To mało prawdopodobne – zgodziła się Julia. – Bo i niby po co? Dla okupu? Wszystkie pieniądze są we mnie.
Marta popatrzyła na siostrę.
- Nie wiedziałam, że umiesz z tego żartować.- powiedziała poważnie.
- W ogóle mało o sobie wiemy. Ale możemy to jeszcze zmienić.
- Jesteś pewna, że chciałabyś tego? – zapytała Marta.
- Tak. – powiedziała po prostu Julia. – A ty?
- Zawsze chciałam mieć prawdziwą siostrę. Ale ....
- Wiem. Ale zostawmy to co było i zajmijmy się tym, co zrobimy w przyszłości, ok.?
- Ok.! – Marta wyciągnęła rękę. Julia podała jej swoją i nagle, zupełnie niespodziewanie objęły się i uściskały.
- Hej, dziewczyny! – usłyszały wołanie. – Idziecie z nami do podziemi? Chodźcie, właśnie ruszamy. – zachęcał przewodnik.
Wciąż trzymając się za ręce, skręciły w lewo i zaczęły schodzić za niewielką grupą po schodach za wielkimi drzwiami z tabliczką „Podziemia”.





- Gdzie są?
- Właśnie dołączyły do grupy idącej do podziemi.
- Bez problemu?
- Zupełnie.
- Ile osób idzie z nimi?
- Około 15.
- To w sam raz.
- Tak. Na pewno wszystko pójdzie według planu.
- Mam taką nadzieję.


Magiczne słowa


11.09.2010

Cytat z serialu „ER”

(there are people infected with something that looks like smallpox in the hospital)

Abby Lockheart : „Tell me we're gonna be ok”
John Carter : „We're gonna be ok”

„Cytat z serialu „Ostry dyżur”

(w szpitalu są ludzie zakażeni najprawdopodobniej ospą)

Abby Lockheart : „Powiedz mi, że nic nam się nie stanie”

John Carter : „Nic nam się nie stanie”

IRA "Nadzieja"


02.06.2010

Może masz w głowie myśli bardziej szalone niż ja
Może masz skrzydła których by Tobie pozazdrościł ptak
Może masz serce całe ze szlachetnego szkła
Może masz kogoś a może właśnie kogoś Ci brak
Nie płacz, nie płacz, o nie

Może masz oczy w których nie gościł dotąd strach
Może masz w sobie niechęć do wojny i brudnych spraw
Może mas litość a może uczyć już w Tobie brak
Może masz wszystko, lecz nie masz togo co mam ja

Nie ma nikt, takiej nadziei jak ja
Nie ma nikt, takiej wiary w ludzi i cały ten świat
Nie ma nikt, tylu zmarnowanych lat
Nie ma nikt, bo któż to wszystko mieć by chciał
Tylko ja, tylko ja


Znowu ja ... na diecie!


27.12.2010

Drodzy czytelnicy!
Nadeszła ta chwila... nie, nie zamierzam rezygnować z pisania bloga ani nic równie strasznego. ;) Chociaż... kto wie, czy to nie jest jeszcze straszniejsze! Bowiem nadeszła ta chwila, kiedy muszę się przyznać sama przed sobą i przy okazji przed wami, że ... jestem gruba. :(
Jak wygląda stan na dziś? Fatalnie. 80kg żywej wagi, nie mieszczę się w prawie żadne ciuchy z butami włącznie, jest mi ciężko się schylić, szybko się męczę, boli mnie kręgosłup i kolana i czuję się z tym bardzo źle. I to nie jest efekt poświąteczny, niestety, gdyby tak było, można byłoby mieć nadzieję, że to wkrótce zwalczę. Ale nie, przez święta jedynie dobiłam do okrągłej cyferki, tyjąc zaledwie pół kilograma.
Już was słyszę z pytaniami „a ile masz wzrostu?” albo stwierdzeniami „trzeba kupić większe ciuchy”. Wszystko świetnie, tylko wiecie, ja przy tym samym wzroście jeszcze niedawno ważyłam 60kg.... :( :( :( A kupowanie nowych ciuchów dla takiego wyglądu zupełnie przestało mnie bawić, zresztą jak przy każdych następnych pięciu kilogramach zamiast nad tym panować będę kupowała nowe ciuchy, to wkrótce będę ważyć tonę i z mieszkania będą mnie wyciągać dźwigiem. Ubraną w żagiel z Daru Pomorza.
Czemu tak jest? No dobrze, zacznę od analizy przyczyn.
1.      jem bardzo dużo
2.      nie ruszam się prawie wcale
W zasadzie wystarczy, to są najważniejsze przyczyny. Jem dużo, bo lubię, potrafię po prostu siedzieć i jeść coś czytając albo oglądając. Sprawia mi przyjemność gotowanie i spożywanie wytworów swojej pracy, lubię też jeść to, co ktoś zrobi albo to, co pysznego przyniosę ze sklepu. A ruszam się mało, bo po pierwsze mi się nie chce, po drugie mam mało czasu, a po trzecie mi się nie chce. Masakra.
W swoim życiu przećwiczyłam już cała masę różnych diet. Byłam na dietach „jedno-produktowych”, typu zupa prezydencka albo same owoce. Nie dałam rady. Próbowałam diety 1000 kalorii, nie powiem, wtedy były rezultaty, ale niestety jakieś krótkotrwałe. Może dlatego, że potem zaczęłam znów jeść na umór. Próbowałam też głodówek, oraz diety rosnącej, czyli stopniowego zwiększania zjedzonych kalorii aż do normalnego poziomu. Też nic nie dało. Może dlatego, że nie potrafiłam powiedzieć „stop” w którymś momencie zwiększania. Na zmniejszenie żołądka nie pójdę, amfetaminy ani extasy brać nie będę, tabletek odchudzających się boję jak ognia. Ale chciałabym znów ważyć koło 60kg...
Przy ostatniej sesji odchudzania powiedziałam sobie, że jak się nie uda, to się nie uda, nie chce mi się więcej odchudzać, jak będę gruba to będę. Na chwilę schudłam, potem zaczęłam znów nabierać wagi, no i nie przejmowałam się tym, zgodnie z tym, co sobie powiedziałam : nie to nie. Ale tak się nie da, przynajmniej w moim przypadku, bo potrafię się doprowadzić do stanu tragediozy. Więc znów się biorę za siebie.
Tym razem mam zamiar wprowadzić zmiany „na stałe”. Jestem już w takim wieku, że muszę pamiętać o swoich kolanach, kręgosłupie, o tym, że przemiana materii mi się zmienia, że nie wszystko już powinnam jeść, a na pewno nie w takich ilościach jak dotąd, że powinnam się ruszać, żeby nadal funkcjonować i dożyć tych 120 lat w dobrym stanie.
Kiedy zacząć? Nie ma w zasadzie dobrego czasu na zaczęcie takiego przedsięwzięcia, ale to też oznacza właściwie, że nie ma też złego czasu. Zawsze będą jakieś święta, wesela, urodziny i tym podobne okoliczności łagodzące. A przecież chodzi właśnie o to, żeby zmienić całość swojego życia bez względu na porę roku, uroczystości i nastrój. Dlatego też myślę, że zacznę po prostu od jakiegoś dnia, który akurat mi przyjdzie do głowy. Co myślicie o dniu dzisiejszym? Będzie w sam raz?
Potrzebny mi plan, wsparcie, dużo silnej woli. Postanowiłam spróbować przy pomocy bloga i Was, drodzy blogerzy. Ogłaszam uroczyste otwarcie mojego nowego bloga pod znaczącym tytułem „Shaak Ti na diecie”. Mam zamiar dzielić się tam z Wami wszystkimi sukcesami i porażkami (których mam nadzieję będzie jak najmniej) na swojej drodze do zdrowego odżywiania się i zdrowego trybu życia.

Jaskrawy


22 grudnia 2009

Samotny w chmurach tak niebieskich
Leżę na puchu, juchu!
Nie widzisz mnie, ale ja ciebie tak

Leniuchuję w mglistej rosie
Siedzę na jednorożcu, zero strachu
Nie słyszysz mnie, ale ja ciebie tak

Obserwuję jaskry zbierające światło
Śpię na mleczu zbyt długo
Nie dotknę Cię, ale mógłbym

Spływam przez nieba rozświetlone gwiazdami
Podróżuję przez telefon
Hej ho, dalejże
Wciąż tak wysoko

Samotny w chmurach tak niebieskich
Leżę na puchu, juchu!
Nie widzisz mnie, ale ja ciebie tak

                                                 tytuł oryginału: Flaming

                                                        autor : Pink Floyd

Do serca


09.01.2010

Do serca
Dziecka
Zostaję na krótka chwilę
Ale mogę wrócić

Do serca
Dziecka
Mogę się usmiechnąć
Mogę tam iść

Do serca
Do serca dziecka
Mogę wrócić
Mogę zostać na krótką chwilę

Do serca

Do serca


Tytuł oryginału : "Into the heart"
Autor : U2

Bóg, ciasto i pańszczyzna


 14.01.2010

Bóg jest.
Bóg jest jeden dla wszystkich.
Bóg chce od nas tylko miłości i daje nam tylko miłość.

Wyszły mi trzy przykazania. Całe szczęście, bo jakby mi dziesięć wyszło, to może jeszcze ktoś by się oburzył, że próbuję Mojżeszowi dorównać. A tak to skromnie.
Bóg jest i nie będę próbowała tego udowadniać. Nie mam zamiaru starać się wytłumaczyć dogłębnie czegoś, czego wytłumaczyć się nie da. Albo ktoś czuje, że Bóg istnieje, albo myśli, że go nie ma i żadne argumenty nie są w stanie go przekonać. Bo jakie argumenty można tak naprawdę wytoczyć, których na przykład dobrze zorientowany i wyedukowany oraz w miarę inteligentny ateista nie dałby rady odeprzeć? Wszystko byłoby według zasady „jak się chce psa uderzyć, to się kij znajdzie”. Za pomyłkę natomiast uważam rozważanie tej kwestii pod sztandarem tajemnicy wiary. Moim zdaniem nie wystarczy wierzyć, że Bóg istnieje, trzeba to czuć. I tak jak nie da się komuś wytłumaczyć, jak to jest kogoś kochać, tak nie da się wytłumaczyć, jak to jest wierzyć w Boga, czuć, ze on jest.
Za to w stosunku do ateistów rozwinęłabym punkt drugi. Pisałam już kiedyś na temat tego, że Bóg jest jeden i tylko różni ludzie różnie do niego mówią. Jeśli ktoś chce sobie moje rozważania przypomnieć, zapraszam tutaj . A co z ateistami? Oni nie zwracają się do żadnego boga, chyba że mówiąc do niego „boże, w którego nie wierzę”. Czy Bóg też jest dla nich? Myślę, że nie. Ale nie w takim sensie, ze ich nie chce, odrzuca, przeklina i wysyła do piekła, Gehenny albo w kolejnym wcieleniu zamienia ich w karaluchy. W takim sensie, że to oni sami go nie chcą, więc jak może dla nich być? Na stole u Boga stoi sobie ciasto, można sobie kawałek wziąć. Zapytać ewentualnie o zgodę, jeśli ktoś czuje się nieswojo tak po prostu biorąc. Ale zmuszanie kogoś, żeby sobie kawałek wziął to już nie jest dobry pomysł. Za bardzo to ciasto smakowałoby wtedy krwią niewiernych przelaną przez krzyżowców i pachniało dymem stosów. I na pewno nie byłoby już serwowane przez Boga. On nie ma zamiaru nikogo zmuszać do kochania go. Przecież cały sens kochania kogoś jest wtedy, kiedy robimy to, bo chcemy.
Rozwijając temat miłości, tak, Bóg chce od nas tylko tego, żebyśmy go kochali. Kiedy kogoś kochamy, chcemy być blisko niego, jak najczęściej, słuchamy co ma nam do powiedzenia, radzimy się go, otaczamy go szacunkiem, mamy dla niego dużo ciepła, troski, jesteśmy od niego zależni,  jesteśmy dobrzy, odróżniamy dobro od zła i jesteśmy, albo przynajmniej staramy się być dobrzy. Po co więcej? Czy ktoś poczuje się bardziej kochany dlatego, że postawimy mu ustrojony kawałek drzewa i będziemy tańczyć wokół mówiąc, że to dlatego, że tak go kochamy? Albo dlatego, że codziennie będziemy mu dawać jakiś drogi prezent? Jeśli tak, to byłby to osobnik bardzo płytki, ceniący sobie bardziej szpilki od Manolo Blahnika, plazmę i Złote Tarasy od prawdziwego uczucia. Nie uważam, żeby Bóg tego potrzebował. Nasza prawdziwa miłość, taka w sercu i w myślach, to wszystko, czego od nas oczekuje. Niepotrzebne mu są budowle z najdroższych materiałów, kapłańskie szaty kapiące złotem, setki świąt i uroczystości, ofiary, tańce, wyrzekanie się wszystkiego, ani walka z niewiernymi. A już zwłaszcza niepotrzebne mu jest odbębnianie pańszczyzny w postaci nudnych, powtarzanych formułek albo zrytualizowanych obrządków.
Bóg odpłaca nam tym samym, czyli daje nam też tylko miłość, nic innego. Nie zsyła na nas klęsk nieurodzaju, AIDS, trzęsień ziemi, asteroid, wojen ani polityki. To już my, ludzie, robimy sami, a kiedy nasze własne zło nas przerasta, mówimy, ze to Bóg. Na kogoś trzeba przecież zwalić to wszystko. Sami sobie stworzyliśmy piekło na ziemi, to piekło, którym straszyli i straszą nadal w świętych księgach i świątyniach, to piekło jest tutaj i jest dziełem nas samych. Gdyby Bóg nie był samą miłością, to już dawno posłałby w naszą stronę parę gromów i zacząłby od nowa. A tak, czeka, czy się opamiętamy. Na razie nie za bardzo nam to wychodzi, więc nie wiem, czy nie skończy się tak, że w końcu wykończymy sami siebie i naszą planetkę i wtedy będzie musiał zacząć od nowa. Jak Architekt w filmie „Matrix”, będzie wypróbowywał kolejne kombinacje elementów, aż trafi na taką, której nie będziemy w stanie zniekształcić. Ciężka robota, bez całych pokładów miłości prawie niewykonalna, bo materiał oporny.

Mam nadzieję, że Bóg nigdy się nami nie znudzi i nie zniechęci, nie załamie się nigdy faktem jak łatwo budzi się w nas zło i nadal będzie próbował stworzyć nas idealnych w idealnym świecie. Że nie powie nigdy „ja już mam dosyć, idę grac w kręgle, niech ludzkość szlag trafi bo są nie do ukształtowania”. W ten sposób mogę też mieć nadzieję, że jak umrę, rozpadnę się na atomy, zmienię w ziemię, dżdżownicę, ptaka i z powrotem w człowieka, trafię do lepszego świata. Szkoda, że to już nie będę ja, tylko jakaś inna kombinacja i nie będę mogła powiedzieć sobie „ a jednak się mu udało”. 

Wieżowiec


 20.12.2009.

na parterze
pod drzwiami
plecami do wejścia
słońce w mojej głowie oślepiło mnie
mogłam w sumie zejść schodami
może mogłam nawet zatrzymać się
gdzieś w połowie
ale nawet tego nie jestem pewna
wolałam skoczyć
w końcu to tylko kilkanaście pięter
słucham jak skrzypi klamka
słucham milczenia
słucham jak litery się przesypują na papierze
między skałę a biała flagę
wpleść opowieść o zwykłym istnieniu
ominąć barykady
soli używać tylko w kuchni
znaleźć trzecią kartę
oprócz ZDRADA i WSPÓŁPRACA
„nadwrażliwość jest jak bilet w jedną stronę”
czuć – nie czuć
przepraszam, masz coś na ból własnego ja?
nie chcę zostać tu na progu

zapatrzona w swój własny horyzont

Zamyśliłam się nad decyzyjnością


02.12.2009

Będąc dzieckiem/podrostkiem/młodą osóbką nie umiałam podejmować decyzji. Tego trzeba się nauczyć, trzeba mieć możliwość się tego nauczyć, trzeba rozbić kolano, żeby wiedzieć, że wchodzenie na dany murek było decyzją błędną, trzeba narwać sobie czereśni, żeby się dowiedzieć, że wchodzenie na dane drzewo było decyzją słuszną, trzeba podejmować decyzje, własne decyzje i patrzeć jakie są skutki, żeby wyciągać wnioski na przyszłość.
Dla mnie jedynym powtarzającym się wnioskiem było : nie umiem podjąć właściwej decyzji.
A przecież każda decyzja jest właściwa, dopóki jest moja. Tylko jej skutki mogą być pozytywne lub negatywne i poza sytuacjami oczywistymi nie da się tego na 100% przewidzieć.
Dziś staram się decydować biorąc pod uwagę rezultaty, ale nie pozwalając, żeby strach paraliżował mnie i uniemożliwiał ruch.

Czasem ciężko jest mi z decyzją, która podjęłam. Ale mówię sobie, że trudne jest to, co ona przyniosła. A decyzja jest dobra, bo moja. 

A może nad morze?....


29.10.2009

W jednym z ostatnich numerów „Angory” był taki komiksowy rysuneczek: małżeństwo na tle egipskich piramid czy czegoś równie egzotycznego i komentarz w chmurce: „ Nie narzekaj, na Międzyzdroje nas nie stać.” Czy naprawdę polskie wybrzeże jest droższe od zagranicznych wojaży?

Na pewno częściowo sprawa zależy od wyboru miejscowości. Wspomniane wyżej Międzyzdroje to już kurort na miarę Lazurowego Wybrzeża, z hotelami, restauracjami itp. jako głównym elementem krajobrazu. Podobnie Sopot, z prywatną plażą hotelu Grand, przenosi nas na zachód, a właściwie południowy zachód Europy. Ale mniejsze miejscowości, którym media nie przypięły jeszcze tabliczki „dla vipów”, oferują całkiem rozsądne ceny.
Poza tym duże znaczenie ma plaża. Plotki szybko się roznoszą i miejsca gdzie plaża jest duża, szeroka i z miłym dojściem mają szansę zażyczyć sobie wyższej ceny niż takie gdzie plaża jest wąska, a zejście odbywa się po niezliczonej ilości stromych schodów. Przykładem Jastrzębia Góra i położona tuż obok Karwia, gdzie, że zacytuję zasłyszanego turystę „ceny wyższe niż na Chorwacji”.
Oczywiście w każdej miejscowości istnieje jeszcze duża rozpiętość, od około 25zł za dzień w prywatnym domku do ponad 500zł w hotelu tuż przy plaży, i mówię tu oczywiście o mniejszych miejscowościach, a nie zatłoczonych kurortach. No i oczywiście dla spragnionych bliższego kontaktu z naturą są jeszcze pola namiotowe i coraz bardziej popularne kempingi. Standard tych ostatnich też bywa różny. W Helu na przykład można zobaczyć taki obrazek: parking z pewną ilością samochodów, zapewne mieszkańców pobliskiego osiedla, a w tym dwie przyczepy. Już pomyśleliście, że tylko tam parkują? Błąd. Przed przyczepą rozstawiony stolik i krzesła i rodzina konsumująca posiłek. Ciekawe, co skusiło ich do zamieszkania w takim miejscu? Jeśli cena, to rozumiem, ale ja na ich miejscu wracałabym tam tylko na nocleg, a posiłki wolałabym jeść na plaży. No i bardzo zastanawiało mnie, gdzie oni się kąpią.... czyżby tylko w Bałtyku?
Najwięcej pieniędzy, i to takich nieprzewidzianych, pochłaniają zapewne różne atrakcje. Muszelki, stateczki, pluszowe foczki, gumowe delfiny, dmuchane rekiny, naszyjniki z bursztynów, kolczyki, bransoletki, pocztówki, świeczki, wiaderka, łopatki, latawce, pontony, pareo, czapeczki, kosmetyki do opalania, po opalaniu, przed opalaniem, zamiast opalania, parawany, namiociki i parasolki. To tak gdzieś dwa procent oferowanego asortymentu. No i wiadomo, można kupić wiaderko z łopatką i akcesoriami za 30zł, można też za 5zł. O tym, że ta łopatka od pięciozłotowego kompletu pękła przy pierwszym nabraniu piasku, nie będziemy przecież wspominać. Widziały gały, co brały. Poza tym nad morzem jest dokładnie tak samo jak w supermarkecie: ten sam towar na różnych półkach w różnej cenie. Tyle, że nad morzem to nie są półki, a kolejne stragany i lepiej najpierw dokładnie się rozejrzeć, żeby potem, po kupieniu pięknego naturalnego pumeksu w kształcie stópki za 5zł, nie znaleźć identycznego za 4zł dwa stragany dalej.
Bez takich atrakcji można się oczywiście obejść, ćwicząc silną wolę u siebie, współmałżonka/ki, dzieci, teściowej, babci i kto tam jeszcze przyjechał z nami na wypoczynek. Bez jedzenia byłoby już trudniej. Na szczęście oferta żywieniowa jest przebogata. Każda miejscowość może pochwalić się restauracjami, w których przystawki zaczynają się od dwudziestu złotych. Jadając tam na pewno wyda się więcej niż płacąc za all inclusive nad Morzem Czerwonym. Ale są pośrednie knajpki, gdzie za 30zł można zjeść obiad. Patrząc na te dwie opcje aż trudno uwierzyć, że są jeszcze miejsca, gdzie można się wyżywić za 8zł. Tak, osiem, nie osiemdziesiąt, ani nie osiemnaście. Za te 8zł dostaje się trzy racuchy rybne, ziemniaki lub frytki w takiej ilości, że dwie osoby by się najadły, porcję surówki i zupę do wyboru. To taki najtańszy, ale już za 10zł można mieć trzy różne ryby do wyboru, a od 12zł zaczynają się mięsa. Żaden obiad nie przekraczał 20zł, nic nie było trujące ani niesmaczne. Cóż z tego, jeśli po takim taniutkim obiadku rodzina żąda na deser gofrów z owocami, bitą śmietaną, polewą i Bóg wie czym jeszcze za 15 zł...
Największym problemem dla niektórych jest pogoda, bo chcieliby ten tydzień czy dwa przeleżeć plackiem na słońcu, obsmażając się równomiernie ze wszystkich stron. Można trafić i na taką pogodę na Bałtykiem, ale już nie jest to tak zagwarantowane jak na południu Europy czy w Egipcie, dlatego niektórzy twierdzą, że wolą za tą samą cenę jechać za granicę, ale to już zupełnie inna kwestia.

Podsumowując: jeśli się chce, nad Bałtykiem można tanio spędzić wakacje, wystarczy tylko zastanowić się czy naprawdę musimy mieć telewizor pod prysznicem w łazience, a obiad zaczynać od koktajlu z krewetek. Jeśli tak, to nie narzekajmy, że jest drogo, bo za takie wymagania za granicą też trzeba płacić.