wtorek, 23 stycznia 2018

Lipiec 2011


1 lipca 2011

No i bardzo dobrze 

 4 lipca 2011
Tak jakby trochę gorzej mi ostatnio szło. Mam nadzieję, że wkrótce wrócę do formy…

7 lipca 2011
Czuję, że zaczynam się otrząsać. Pora zacząć dochodzić do siebie. I do dobrych zwyczajów. W każdej dziedzinie. 

 8 lipca 2011
Działam w kwestii powrotu do formy 

 9 lipca 2011
Powoli, powoli, ale wracam do formy 

 10 lipca 2011
Wróciłam do prawie wszystkiego 

 11 lipca 2011
No dobrze, trzeba będzie pomysleć, co by tu zrobić, żeby nie jeść tyle na kolację….

12 lipca 2011
No co zrobić, no??

13 lipca 2011
Oj, ciężko…. Kolacja to mój ulubiony posiłek…

14 lipca 2011
Dziś był dzień tak pełen róznych zajęć i tak pełen emocji, że generalnie zapomniałam jeść  Ciekawe czy to się jakoś przełoży na moja wagę na przykład … 

 15 lipca 2011
Dziś zjadłam trochę za dużo na obiad… trochę zdecydowanie za dużo… 

 16 lipca 2011
Staram się jak mogę 

 17 lipca 2011
A dziś zrobiłam sobie wolne

18 lipca 2011
Chyba zrobię sobie tydzień wolnego…

25 lipca 2011
Był tydzień wolnego od ćwiczeń, smarowania itp.
Bardzo dobra wiadomość – nawet jak sobie odpuszczam „wszystko” nie wracam na drogę obżarstwa. 
A od dziś powrót dobrych obyczajów. 

 27 lipca 2011
Wszystkie dobre nawyki odzyskane. 
Z tego wniosek – faktycznie są to już nawyki, skoro nawet po tygodniu przerwy nie potrzebuję (jak kiedyś) całego tygodnia albo i więcej na powrót do prawidłowości. I to mnie niezmiernie cieszy. 
Trzeba będzie zarządzic jakąś kontrolę staniu niedługo. Może na początek nastepnego miesiąca? I wtedy zobaczę co dalej.
A na razie nie widzę przeszkód, żeby nadal próbować ograniczyć kolację. 

 29 lipca 2011
Jest dobrze 

 31 lipca 2011
Jutro nowy miesiąc. Trzeba sie wziąć. 

Zamek (8)


14.08. 2010

Rozdział 8


Powoli, wciąż opanowując jeszcze ataki strachu, Julia posuwała się do przodu. Kolana i łokcie bolały już od ciągłego opierania się na nich. I była głodna. Miała na sobie swoją lekką kurteczkę, w kieszeniach na pewno były cukierki i jakieś batony, a w wewnętrznej powinna być paczka herbatników. Postanowiła poczołgać się jeszcze chwilę, a potem na poważnie pomyśleć o jedzeniu.
Cały czas dręczyły ją różne pytania, z których najważniejsze było to, co się stało z Martą. Poza tym ta cała rozmowa przyprawiała ją o mdłości i panikę. Jeśli wszystko było zaplanowane, to dlaczego teraz pozwalali jej chodzić po tunelach i w ogóle nie interesowali się nią, tak jakby im na niej przestało zależeć jak już znalazła się w zamku.
A może jednak ktoś ja goni?
Zatrzymała się nadsłuchując.
Cisza.
Ani jednego dźwięku.
Najmniejszego szelestu.
Wstrzymała oddech, żeby jej nie rozpraszał.
Aż za cicho.
Ta myśl poraziła ją. W takim starym zamku muszą być przecież myszy, szczury, nietoperze. Coś powinno trzeszczeć, skrzypieć, pohukiwać. Dlaczego tu nic się nie dzieje?
Ta myśl wywołała następną. Tyle czasu się już czołga, a nie zobaczyła jeszcze ani jednego pająka, ani jednej muchy, czy innego robaka. Coś tutaj było nie tak. Bardzo nie tak.
Poczołgała się chwilę, a potem nabrała powietrza i gwałtownie zatrzymała się w kompletnym bezruchu.
Nadal całkowita cisza. Gdyby ktokolwiek podążał za nią, nie zdążyłby się zatrzymać tak, by nie było go słychać.
Nikt za nią nie szedł. Bo z tunelu nie było wyjścia.
Pomyślawszy tak, Julia zaczęła płakać. Położyła się na podłodze, podkurczyła nogi pod siebie i otuliła głowę ramionami. Wszystkie wydarzenia ostatniego dnia (dni? ile już czasu minęło?) przelatywały jej przez głowę.
Ten przewodnik. Te dziwne osoby, które spotykały z Martą. Te zatrzaśnięte drzwi i brak światła. Wreszcie ta podsłuchana rozmowa. No i całkowity brak jakichkolwiek odgłosów, jakiegokolwiek życia.
Płakała tak długo, aż w końcu usnęła. Kiedy się obudziła przez moment nie wiedziała gdzie jest i próbując wstać, po raz kolejny uderzyła głowa w sufit.
-         Auć – krzyknęła.
Głos odbił się od ścian tunelu i wrócił do niej.
Mimo wszystko czuła się jakaś silniejsza. Sen widocznie pomógł. A może jest noc i dlatego usnęła? To może dobrze byłoby jeszcze się zdrzemnąć?
W tym momencie Julia przypomniała sobie swój sen z poprzedniego razu, kiedy spała w tunelu. I skojarzyła go z podsłuchaną rozmową.
-         To przecież niemożliwe.... - wyszeptała. - Przecież nie może mi się śnić coś, co dopiero będzie. Poza tym to zbyt okropne.
-         Ale ci ludzie naprawdę mówili o podłączaniu do czegoś tych turystów.
-         Ale do czego?
-         I o jakimś wchłanianiu...
-         I o jakichś ludziach wpuszczonych specjalnie do tunelu...
-         I pieniądzach za jakieś dwie...
-         O, Boże! Pamiętam, jaki był ostatni moment tego mojego snu! Odwróciłam głowę, żeby nie patrzeć na jakiegoś grubego chłopca z rurkami w brzuchu i zobaczyłam przypiętą do ściany Martę!
-         To niemożliwe! Ten gruby chłopiec miał twarz tego, który szedł przed nami do podziemi!
Ten wewnętrzny dialog z samą sobą, a zwłaszcza to, co się jej przypomniało, zupełnie odpędziło od niej ochotę do spania. Na szczęście jednak dla samej siebie, Julia nie załamała się tymi myślami. Zamiast znów popaść w rozpacz, postanowiła działać.
Najpierw zrobiła szybki przegląd kieszeni. Znalazła chusteczki odświeżające, dwa batony, herbatniki, cukierki, chusteczki higieniczne luzem, zapałki!!! (4 w pudełku, ale zawsze to coś), drobne pieniądze, kawałek papieru, gumę do żucia. Acha, jest też scyzoryk. No proszę, pełne wyposażenie.
Julia poukładała wszystko w kieszeniach, żeby zaprowadzić porządek. Potem przetarła twarz i ręce mokrą chusteczką. Na śniadanie zdecydowała się na batona. Jeśli to była pora śniadania.
A potem stwierdziła, że straszliwie chce sie jej sikać. Spędziła ładnych parę minut na obmyślaniu taktyki załatwienia tej potrzeby. Cóż, na ubikację widoków nie było. Kucnąć się nie dało. Nie chciała nasikać pod siebie i potem się w tym czołgać. Brrr. Stwierdziła, że najpierw się rozbierze, a potem uniesie na łokciach i kolanach i postara się nie pryskać. Hmmm.... a co potem? Położyć się w tym?
-         Nie. - powiedziała sama do siebie. - Dam przecież radę się posunąć do przodu i dopiero opaść.
-         A jeśli tunel się pochyla? - niepostrzeżenie Julia znów zaczęła dialog z samą sobą.
-         Zapałki. Zapalimy jedną i zobaczymy, co się dzieje.
-         Szkoda zapałki.
-         Czołgać się w siuśkach też szkoda. A poza tym może się coś więcej zobaczy.
Szybko ściągnęła spodnie i majtki, naszykowała zapałki, uniosła się i z ulgą puściła strumień moczu. Dobrze, że w porę zorientowała się, że brzuch jest zagrożony i zrobiła „koci grzbiet”. Cały plan byłby na nic.
Kiedy zapaliła zapałkę, zobaczyła, że środkiem tunelu, w stronę, z której przyszła, płynie mała rzeka. OK. A teraz spojrzenie przed siebie.
Ściany.
Wąskie.
Zapałka zgasła.
Julia wyrzuciła ją, ubrała się i od nowa podjęła swoją wędrówkę.
Poczołgała się może jeszcze z pięć minut, kiedy wydało jej się, że ciemność nie jest już taka gęsta. Zatrzymała się.
Tak, powiew był zdecydowanie silniejszy. Podniosła rękę i przysunęła ją do twarzy. Tak, widziała swoja dłoń!
Przyspieszyła czołganie.
Ciemność rozjaśniała się powoli. Świeże powietrze odurzało. Widziała nawet ściany i podłogę. Ale dlaczego nie ma słońca?
-         Bo jest noc, głupia babo. - powiedziała sama do siebie na głos i w tym momencie dotarła do końca korytarza.
Na końcu korytarza oczywiście tkwiła solidna, żelazna krata.
A na niebie nie było nawet gwiazd.






-         I jak?
-         Dużo lepiej. Musicie bardziej uważać, żeby nie przytrafiały sie takie historie.
-         Naprawdę nie chcieliśmy. To przez tą wycieczkę policyjną.
-         Wycieczki policyjne mnie nie interesują. Jak sobie nie będziecie dawać rady, to wezmę sobie innych pomocników. O, choćby tę małą, co siedzi w wentylacji. Spryciula. Albo jej agresywną siostrzyczkę.
-         Siostrzyczki nie weźmiesz. Już podłączona.
-         Obyś ty się zaraz nie znalazł na jej miejscu. Za duży już tu urosłeś.
-         Rozumiem i przepraszam.

Wszystko co mamy


19.09.2010

„All we have is this moment: right here and right now. Past is past and future is just a concept that we use to avoid being here and now.”

„Wszystko co mamy to ta chwila: tu i teraz. Przeszłość minęła, a przyszłość to tylko taka idea, którą się posługujemy, żeby uniknąć bycia tu i teraz.”


Cytat z serialu „Sześć stóp pod ziemią”

Metallica „Nothing else matters”


25.06.2010

So close no matter how far
Couldn't be much more from the heart
Forever trusting who we are
And nothing else matters

Never opened myself this way
Life is ours, we live it our way
All these words I don't just say
And nothing else matters

Trust I seek and I find in you
Every day for us something new
Open mind for a different view
And nothing else matters

Never cared for what they do
Never cared for what they know
But I know

So close no matter how far
Couldn't be much more from the heart
Forever trusting who we are
And nothing else matters

Never cared for what they do
Never cared for what they know
But I know

Never opened myself this way
Life is ours, we live it our way
All these words I don't just say
And nothing else matters

Trust I seek and I find in you
Every day for us something new
Open mind for a different view
And nothing else matters

Krótki film o tworzeniu


28.07.2010

Czasem idę ulicą, ot tak, po prostu, nie spiesząc się, pomiędzy ludźmi, pomiędzy drzewami, albo po prostu pomiędzy powietrzem, bez celu, bez czekającej na końcu drogi kary lub nagrody, bez płynącego czasu i tego ciągłego szelestu wskazówek, które niby tylko pokazują upływający czas, a tak naprawdę próbują powiedzieć, że coś następnego czeka na zrobienie. Czasem po prostu im na to nie pozwalam, przemierzam czas i przestrzeń jak oderwany od rzeczywistości kawałek umysłu i kawałek czucia. Czas przemija obok mnie, a ja powoli przemieszczam się od jednego momentu przestrzeni do drugiego.

Widzę wtedy, jak wiele piękna mnie otacza, potrafię na chwilę zapomnieć o tym wszystkim, co na co dzień powoduje, że płyną łzy, ściska się serce i nie można złapać tchu. Czuję, jak to piękno nagle trafia do mnie, do wnętrza, jakby otwierały się jakieś szczelnie zamknięte drzwi, rygle, zasuwy, zamki szyfrowe, potem skrzypią zawiasy nie oliwione od długiego czasu i wreszcie czuję w sobie to piękno. Ciepłe, miłe, puchate, wypełnia mnie po kolei, jakbym wdychała je razem z powietrzem, najpierw płuca, potem wnętrzności, potem dociera do najbardziej oddalonych zakamarków mojego ciała. Na końcu trafia do mózgu, a wtedy czuję się wypełniona, po brzegi, do pełna, najedzona, napojona, uszczęśliwiona, zaspokojone potrzeby, w tej chwili nie ma już nic, czego nie mam.
Zatrzymuję się wtedy na chwilę, nie zważając na zdziwione spojrzenia przechodniów, obwąchujące mnie podejrzanie psy i pokazujące mnie palcami dzieci. Uśmiecham się do tego, co wypełniło mnie tym poczuciem piękna, cieszę się nim, dziękuję, że potrafię to odczuwać i potrafię to zauważyć.

Taka chwila jest ulotna, a jakże szkoda. Chciałabym umieć nie oddychać, żeby kolejne wydechy nie pozbawiały mnie tego uczucia, które napełniło mnie przy wdechu. Niestety, potrafię zatrzymać oddech na trochę więcej niż minutę. Tak krótko... choć niektórzy mówią, że minuta wystarczy, żeby zobaczyć całe swoje życie kiedy nadchodzi śmierć. I to obojętnie, czy jest ono ciche, spokojne, błogosławione, przeklęte, hałaśliwe, dobre, czy złe, nieważne, czy chce się je już zakończyć, czy łapie się każdą sekundę za płaszcz i krzyczy, żeby nie odchodziło. Ta minuta dla mnie to za mało.

Próbuję zapamiętać to uczucie, próbuję zakodować w sercu, w mózgu to, co widzę, słyszę, co mnie dotyka, co przechodzi obok, muskając skrawkiem kwiecistej sukienki, albo zostawiając za sobą zapach pobudzający wszystkie zmysły. Próbuję znaleźć w swojej przepaścistej torbie ołówek i na skrawku papieru zapisać szyfrem wszystkie drobiazgi, z których składa się zachwycenie. Rozsypanka słów, przelewam ją na papier najszybciej jak mogę, wołam uciekające fragmenty, gonię pojedyncze litery, które już unoszą się gdzieś za wysoko, żebym mogła je złapać.

Potem wracam do domu rozkładam puzzle na stole i przy blasku świecy patrzę w nie, jakbym wierzyła, że uda mi się przywołać tamten moment. Drę wspomnienie na małe kawałeczki, przestawiam je, zamieniam miejscami, robię kolejną jaśminową herbatę, a kiedy wracam, nie pamiętam już, że ułożyłam elementy właśnie w taki sposób i patrzę podejrzliwie na moje koty, które ze spokojem myją kolejną łapę, przypatrując mi się spod oka. W końcu, kiedy północ jest już wspomnieniem, przyklejam słowa we właściwe miejsce, klik, klik, klik, zapisz. Została garść tych nieposłusznych, które nie poddały się moim dłoniom, nie chciały być w przyszłości, były tylko tam i wtedy, które dla nich brzmiało „tu i teraz”. Zgarniam je na dłoń i wsypuję do innej szuflady, klik, klik, zapisz, dowód mojej niedoskonałości.

Ale czasem nie jest mi dane uchwycenie tego nawet w mój daleki od perfekcji sposób. Patrzę, widzę, czuję, napełniam się uczuciem jak kolorowy wazon wodą, z przeczuciem, że zjawią się jeszcze piękne kwiaty, bez lub konwalie, nasycą cała głowę zapachem, aż uniosę się w powietrze, a potem opadnę na gotowym spadochronie uszytym ze słów. Tymczasem widzę dokładnie całe piękno, czuję je tak dokładnie jak własne ciało, unoszę się ponad chodnikiem codzienności, ale tylko kilkanaście centymetrów, tak, że kiedy opadnę nie zrobię sobie wielkiej krzywdy.

Nic nie jest złamane, nic nie jest stłuczone, tylko czuję jakby razem z tym momentem piękna odszedł kawałek mnie, bo nie udało mi się go zatrzymać. Uciekł mój biały królik, nie pogłaszcze jego miękkiego futra, nie zobaczę jak jest po drugiej stronie tęczy, przeminęło jak ostatnia burza, gwałtownie uderzały pioruny, deszcz zalewał oczy i myśli, a potem ziemia parowała jak wielki kocioł słodkich powideł śliwkowych mieszanych ogromną drewniana łyżką, a kobieta stała nad nim uśmiechając się do ich zapachu. Jesień minęła, powidła zjedzone, zostały puste słoiki i wspomnienie tamtej burzy, odległe, zatarte, lecz nadal jest i przypomina się pytaniem, dlaczego się nie udało zatrzymać w butelce trochę tego nastroju, zatrzymać na tak długo, żeby zatemperować ołówek i przyłożyć go do papieru. A z drugiej strony wiem, że tym razem, nawet gdybym zdążyła, nie zostałby na papierze nawet ślad po tamtych uczuciach, słowa byłyby puste jak dworzec, z którego odjechał ostatni pociąg i okazało się, że nikt nie czeka na ciebie na peronie.


Chciałabym, żeby więcej było tych momentów, kiedy czując chłodny powiew porannego wiatru wiem, że noc była gorąca.

Strach na wróble


14.04.2010

Czarno-zielony strach na wróble
Jak każdy wie
Stał z ptakiem na kapeluszu
I miał wszędzie słomę
Nie przejmował się tym
Stał na polu gdzie rośnie jęczmień
Głowa nie myślała, ramiona się nie poruszały
Za wyjątkiem chwil kiedy wiatr zaczynał szaleć
A myszy biegały po ziemi dookoła
Stał na polu gdzie rośnie jęczmień
Czarno-zielony strach na wróble jest smutniejszy ode mnie
Ale teraz zaakceptował swój los
Bo życie nie jest niemiłe
On nie ma nic przeciwko
Stał na polu gdzie rośnie jęczmień
                                                                                  Tytuł oryginału: „Scarecrow”

                                                                                  Autor : Pink Floyd

Dzień beze mnie


03.05.2010

W moim ego wszystko się osuwa
Spojrzałem z zewnątrz w świat który zostawiłem
Śnię, ty nie
gdybym spał, czym ryzykuję?

Dzień beze mnie

Jakiekolwiek są te uczucia, czuję
Jakie uczucia zostawiłeś za sobą?

Dzień beze mnie

W moim ego wszystko się osuwa
Spojrzałem z zewnątrz w świat który zostawiłem
W świecie, który zostawiłem
Otrzyj im oczy i odpuść
W świecie, który zostawiłem

Uroń łzę i pozwól miłości odejść

Tytuł oryginału : "A day without me"
Autor : U2

Ja Kain, ty Abel


28.04.2010

„Adam współżył ze swoja żoną Ewą i ona stała się brzemienna. Po pewnym czasie urodziła Kaina i powiedziała: „Wydałam mężczyznę z pomocą Boga. Później jeszcze urodziła jego brata, Abla.” To początek czwartego rozdziału Księgi Rodzaju. Mimo że symboliczni Adam i Ewa właśnie zdali sobie sprawę z tego, że nie są nieśmiertelni i że na świecie zagraża im wiele niebezpieczeństw, to ich historia znajduje ciąg dalszy. Najwyraźniej uznali, że może oni za wiele na to nie poradzą, ale może ich dzieci albo wnuki coś już z tym zrobią. My też często mówimy „za moich czasów nie będziemy latać w kosmos na wakacje, ale moje wnuki to już na pewno”. Więc – rozmnażają się, aby trwał i rozwijał się gatunek ludzki, tak jak kazał im zresztą Bóg.
Według tego, co napisano w Biblii, mamy więc już na świecie czworo ludzi. To znaczy, gdyby brać to dosłownie, co oczywiście nie jest najlepszym pomysłem, ale nie uprzedzajmy faktów. Teraz najważniejsza jest opowieść o Kainie i Ablu, tak mocno zakorzeniona w każdej kulturze związanej z chrześcijaństwem. Wszyscy wiedzą, kim oni byli i że jeden brat zabił drugiego brata. Niektórzy będą mogli nawet powiedzieć, że potem się jeszcze wypierał i zacytują słynne stwierdzenie „Czy jestem stróżem brata mojego?” Mnie jednak, na wstępie, jak policyjnego detektywa,  najbardziej interesuje motyw.
Dlaczego Kain zabił Abla? On sam się na ten temat nie wypowiada słowami, jedynie jego twarz ujawnia, że pała gniewem. Na kogo? Zaczynając od początku, Kain zajmował się uprawą roli, a Abel pasterstwem. Przynieśli pewnego dnia Jehowie ofiary, każdy według własnych możliwości: Kain płody ziemi, a Abel kawałki tłuszczu pierworodnych swej trzody. Z biblijnej relacji wynika, że Bogu dary Kaina się nie spodobały i wtedy ten ostatni właśnie zapałał gniewem. Rozzłościł się wiec na Boga, że ten nie uznał jego daru za odpowiedni. Na Bogu się nie mógł zemścić – zabił Abla, którego uznał za przyczynę – przeniesienie, jak twierdza terapeuci dość częste, ktoś nas denerwuje, ale kiedy nie możemy „dostać go w swoje ręce” znajdujemy sobie kogoś, co do kogo potrafimy sobie wmówić, że jest przyczyną naszego gniewu i na nim się wyładować.
Dlaczego Bogu nie spodobała się ofiara Kaina? W Biblii jest napisane, że to Kain przyniósł Bogu dary jako pierwszy, nie może być więc mowy o tym, że Bóg stwierdził, że on tylko naśladuje kogoś innego, zamiast sam wystąpić z jakąś propozycją. Szybciej można byłoby to pomyśleć o Ablu, który „również [...] przyniósł niektóre z pierworodnych swej trzody”, kto wie, może tak właśnie ocenił to Kain, że Abel go, kolokwialnie mówiąc, małpuje. Nie można też myśląc logicznie dojść do wniosku, że Bóg wyżej cenił sobie ofiarę ze zwierząt niż z roślin, kiedy w pierwszym rozdziale kazał ludziom i zwierzętom żywić się właśnie „wszelką zieloną roślinnością”. Coś tu się, szczerze mówiąc, bardzo nie zgadza.
Oczywiście można posłużyć się najprostszym i jednocześnie logicznym wyjaśnieniem. Abel może złożył swoja ofiarę z czystego porywu serca, natomiast Kain miał może fałszywe powody, takie jak zaskarbienie sobie większej przychylności Jehowy. Kto wie, może zamierzał potem poprosić go o coś i wesprzeć się tym, że składał przecież takie piękne ofiary. Teoria ta może mieć swoje uzasadnienie w słowach „Jeśli zaczniesz czynić dobrze, czyż nie nastąpi wywyższenie?” Sugeruje ono, jakoby Kain do tej pory nie postępował dobrze, nawet składając ofiary, więc prawdopodobnie Bóg dopatrzył się w jego sercu i myślach czegoś, co jego i jego ofiarę natychmiast zdyskredytowało.

Wyjaśnienie to, jakkolwiek logiczne, nie uspokaja jednak wszystkich moich wątpliwości, tych wyrażonych nieco wyżej, jak i jeszcze innej, mianowicie, po co Bogu, będącego siłą sprawczą wszystkiego na świecie, ogromną mocą potrafiącą „nakazać” powstanie człowieka, jakaś ofiara W OGÓLE? Nie zje jej przecież. Nie posieje. Nie sądzę, żeby był przekupny i dał się kawałkami mięsa przeprosić za głupotę ludzi. Jezus zniósł w ogóle składanie ofiar, to co, nagle przestały być  potrzebne? Przecież, jak już kiedyś wspominałam, ofiara Jezusa też nic nie zmieniła w ogólnym zachowaniu ludzi. Myślę, że w swej głupocie ludzie nie wiedzieli jak komunikować się z Bogiem, więc umyślili sobie, że będą mu dawać prezenty. Każdy lubi przecież prezenty, prawda? Choć nie wszystkie prezenty... Quetzalcoatl, jeden z najważniejszych bogów plemion Mezoameryki, Pierzasty Wąż, o piórach ptaka kwezala walczył z innym bogiem,Tezcatlipocą (Dymiącym Zwierciadłem) i jego zwolennikami, gdyż sprzeciwił się praktykom składania ofiar z ludzi. I co? Po pewnym czasie głupi ludzie, zaczęli właśnie jemu składać ofiary z ludzi. Najwyraźniej potrafimy wypaczyć wszystko...
Powód zbrodni Kaina to dla mnie kolejna opowiastka ludzi, którzy nie chcą się przyznać, że po raz kolejny zawinili, kolejny raz zwalanie winy na Boga. Kain był zły, że jego prezent się nie spodobał. Jeszcze bardziej był zły, że prezent Abla się spodobał. Niech będzie, chociaż pewnie poszło o coś zupełnie innego, a najłatwiej było jako powód przedstawić ofiarę składaną Bogu. Bóg mówi mu „grzech czai się u wejścia i ku Tobie kieruje się jego pożądanie; ty zaś – czy nad nim zapanujesz?” Nie zapanował. Zabił. Bóg wypędził go, bo zamiast rozwijać swoje dobre cechy, poddał się tym złym, zrobił krok do tyłu na ewolucyjnej ścieżce. Nie na darmo mówimy czasem o niektórych, że „dopiero z drzewa zeszli”, Kain zabijając Abla dokonał kroku wstecz, wbiegł z powrotem na to drzewo, z którego tak w sumie niedawno z trudem Bóg go sprowadził.
Jehowa oznaczył Kaina, żeby nikt go nie zabił i wypędził go z powierzchni ziemi. Jest to niezły argument przeciwko karze śmierci. Faktycznie, czasem może śmierć dla niektórych byłaby lepszym rozwiązaniem, więc czemu litować się nad kimś, kto na przykład zamordował kilkanaście kobiet? Niech siedzi w celi do końca życia i rozmyśla nad swoja głupotą. Tyle że nasze więzienie raczej nie dałoby mu szansy nad niczym się zastanowić, byłby zbyt zajęty oglądaniem telewizji, rozmowami z psychologami wierzącymi w ich powrót do społeczeństwa i planowaniem, co zrobi jak wyjdzie za dobre zachowanie. Chyba trochę nie o to chodzi.
Kain zamieszkał na wschód od Edenu i ... za kilkanaście linijek jego historia się kończy. Zanim się jednak skończy, dowiadujemy się, że wziął sobie żonę. Skąd ona się wzięła, skoro na ziemi było tylko czworo ludzi? Pojął za żonę swoją siostrę?  Adam i Ewa mają kolejnego potomka, Seta. I on też ma żonę. Podobnie zresztą jak kolejni synowie. Czy żenili się wszyscy z własnymi siostrami? To by może w sumie tłumaczyło dlaczego na świecie jest tylu zwyrodnialców, skoro powstaliśmy z takich związków... Mnie się jednak wydaje, że po prostu „powstaliśmy” z prochu ziemi w większej ilości od razu, w różnych miejscach globu również, a Adam i Ewa to tylko symboliczna „pierwsza para”.
Cały następny rozdział Biblii, rozdział 5, traktuje o kolejnych potomkach Adama i Ewy,  informując nas jednocześnie jak długo żyli oraz pokazując kolejnych pierworodnych z imienia, podczas gdy pozostali potomkowie są wymienieni tylko w liczbach. Kończy się ta wyliczanka na poznaniu nas z postacią Noego. Czytając to nie sposób nie pomyśleć, że wszyscy inni są celowo pominięci, a pokazana jest nam tylko jedna ścieżka, jedna droga, jedna linia. Czy można w związku z tym wysnuć wniosek, że Biblia pokazuje nam tylko „nasz wycinek” dziejów ludzkości? A inne święte księgi zawierają elementy tej samej historii z innych punktów widzenia? Jak również, że jest jeszcze wiele elementów, które w tej układance zostały pominięte?

Słowa


09.03.2010

czasem siedzą w ciszy
chowają się w zakamarkach mojej głowy
obijają się o zęby
odbijają czkawką
a potem połykam je jak gorzkie lekarstwo

innym razem płyną jak radosny potok
podskakując, pryskając kroplami
a potem okazuje się,
że to te niewłaściwe

im bliżej tym trudniej

jak mogę nad nimi zapanować
jeśli pochodzą
ze mnie
„ja” – na pewno w jakimś języku to słowo znaczy też „cierpienie”

dobrymi chęciami wybrukowane moje własne piekło


Zamyśliłam się nad stylem życia…


29.03.2011

… który aktualnie mam, a który chciałabym mieć. Nie wypadło to zbyt dobrze.
Praca, praca, praca.
Może najpierw powody? Są różne.
Oczywiście, nie da się ukryć,  mam prawdziwe, nie urojone kłopoty finansowe. Nie, to za dużo powiedziane. Nie mam kłopotów finansowych, mam tylko napiętą sytuację, do tego stopnia, że jak na święta kupiłam parę drobiazgów, to do marca bujałam się z debetem. Innymi słowami – co zarabiam – zużywam. I żeby nie było wątpliwości – nie zużywam na złotą biżuterię i truskawki z szampanem. Sytuacja jest napięta głównie z powodu kredytów, na szczęście widzę „efekty” tych kredytów, a więc mam mieszkanie, mam wyremontowana kuchnię, która już nie grozi wybuchem, mam wyremontowana łazienkę, która już nie grozi zalaniem, mam drzwi wejściowe, dzięki którym nie duszę się od dymu wydychanego przez sąsiada na korytarz.
Tylko jeden kredyt spłacam i klnę – nie mój… cóż, za głupotę się płaci. 
Inny powód jest bardziej psychologiczny. Odkryłam ostatnio, ze praca najpierw służyła mi do zapełnienia pustki w życiu, potem, żeby nie widzieć, że ta pustka i tak jest, a teraz lecę rozpędem koła zamachowego…
No to mam tego już serdecznie dość od mniej więcej roku, ale teraz już czuję, że zmiana wisi w powietrzu.  Są szanse, że ta zmiana jednak nie rozejdzie się po kościach, tak jak już parę razy.
Po pierwsze : NAPRAWDĘ mam dosyć spędzania całych dni na pracy. Owszem, praca daje mi dużo radości i satysfakcji i lubię ją itd., ale naprawdę nie będę miała syndromu pustego gniazda, kiedy będę pracowała mniej niż 12 godzin dziennie. 8 – tak ktoś to wymyślił, więc myślę, że mogę się tego  trzymać.
Po drugie : udało mi się spłacić dwie z pożyczek, a w ciągu najbliższych miesięcy mam nadzieję spłacić kolejną i część jeszcze jednej. Co do nie mojego kredytu – mam pewne nadzieje na odzyskanie tych pieniędzy, choć niewielkie, szczerze mówiąc. Tak czy inaczej – potrzeby nie będą już takie ogromne, zwłaszcza, ze jednak mimo wszystko można je jeszcze trochę ograniczyć, oczywiście bez pozbawiania się każdej przyjemności. Niemniej jednak jak sobie pomyślę o harówce 12h na dobę, to od razu widzę, gdzie mogę trochę oszczędzić…
Po trzecie : ja sama może znów bym cos wymyślała i kombinowała, ale trochę Najwyższy pomyślał za mnie – pewnie wiedział, co jest dla mnie dobre. Za dwa miesiące  tracę jedną pracę. Tracę też 1/3 zarobków, ale myślę, ze to i tak dla mnie będzie lepiej. Mam stracha, nie ukrywam, stracha jak cholera, że jednak mi się nie uda „wyżyć”, że będzie brakowało na jedzenie albo na czynsz, przeżyłam już coś takiego i pamiętam jak to jest, stąd ten strach. Nie jest bezpodstawny, ale z drugiej strony – przesadzony, co widzę w chwilach większej przytomności.
Obrzydzenie moim obecnym stylem życia sięgnęło zenitu. Mam dość wiecznej senności i zmęczenia. Mam dość wiecznego patrzenia na zegarek. Mam dość patrzenia na książki, gitarę i  pastele zamiast używania ich. Mam dość stukania w klawisze prawie tylko i wyłącznie w celu pisania sprawozdań, maili służbowych i podsumowań. Mam dość jedzenia fast foodów albo tego samego przez cały tydzień, bo udało mi się cos ugotować. Mam dość.
Natomiast uśmiecham się do siebie, bo widzę już, że moje życie nie jest puste. Jest dużo rzeczy, które lubię robić, mam wiele zainteresowań, które wcale nie są takie kosztowne. Chcę mieć na nie czas. Marzę o popołudniu, kiedy siedzę i nic nie muszę, tylko robię to, na co mam akurat ochotę, choćby to było wyglądanie przez okno. Marzę o weekendzie, kiedy spotkam się ze znajomymi bez myślenia, że zawalam jakiś termin. Marzę o tym, żeby być dla ludzi dostępna i robić coś dla ludzi. Marzę o tym, żeby chodzić, a nie biegać. Marzę o czasie na spotkanie z Bogiem, i o czasie, który spędzę poznając siebie, i o czasie na poznawanie innych. Marzę, żeby pisać, czytać, grać i malować. Marzę, żeby przytulać się do moich kotów, pić herbatę na tarasie i chodzić po parku. Marzę, żeby leżeć z maseczką na twarzy, która wybierałam pół godziny, nie myśląc o niczym.
Widzę tyle możliwości…
Czuję, że nadchodzi zmiana, czuję ją w powietrzu. Najpierw dokona się we mnie, a potem będę delektować się życiem.


Szczury na owce


19.11.2009

„Nauka jest jak ogromne morze, im więcej pijesz, tym bardziej jesteś spragniony”. Ten cytat był wielokrotnie przerabiany i dostosowywany do aktualnej sytuacji i potrzeb mówiącego, i dotyczył już chyba wszystkich możliwych aspektów życia, od czytelnictwa, po przyziemne sprawy finansowe. Patrząc na nasze współczesne społeczeństwo, dochodzę do wniosku, że teraz należałoby mówić: „Życie jest jak ogromne morze.....”.
Ludzie zdają się chcieć coraz więcej i więcej wszystkiego. I nie mam tu na myśli tylko materializmu, chociaż jest tutaj o czym myśleć. Swoisty wyścig szczurów jest zauważalny w tej dziedzinie z łatwością, zmieniają się tylko z biegiem czasu cele. Dzieci przechwalają się coraz to nowszymi, bardziej „wypasionymi” telefonami komórkowymi. Mieć mniejszy, lepszy, z aparatem fotograficznym, kamerą i Bóg wie czym jeszcze. Córka mojej koleżanki, kiedy pani na lekcji kazała podnieść rękę dzieciom, które maja telefony, usłyszała od kolegi „Ty to masz taki stary model, że nie powinnaś się w ogóle zgłaszać”. Dorośli też chcą mieć wszystko najlepsze i najnowsze z możliwych. Najpierw licytacja dotyczyła wielkości ekranu w calach, potem pojawiły sie płaskie odbiorniki, teraz kino domowe i rywalizacja trwa. Kiedyś szczytem marzeń była meblościanka i półkotapczan (kto jeszcze pamięta co to jest?), teraz właściciele mieszkań w blokach patrzą z zazdrością na tych z domków jednorodzinnych, najlepiej daleko za miastem, w pobliżu lasu i jakiejś wody, a na nich z pogardą spoglądaja Ci, którzy maja las i jeziorko na wyposażeniu domu.
Ale te materialistyczne ciągoty nie zamykają problemu. Przechwałki mogą ogarnąć każdą dowolnie wybraną dziedzinę życia. Nadal modne jest prezentowanie zgromadzonej publiczce (znajomi, przyjaciele, rodzina, sąsiedzi) zdjęć z wakacji, oczywiście im bardziej egzotyczne tym lepiej. Zresztą sama egzotyka też już niektórym nie wystarcza, wakacje godne chwalenia się nimi to wspinaczka na Kaukazie, łodzią po Bajkale, pieszo przez austalijski busz i tym podobne atrakcje. Szczytem jest teraz kosmiczna turystyka i chyba na razie taką pozostanie, ze wzgledu na swoją cenę, ale aż strach pomysleć, co będzie dalej, skoro już teraz niektórzy obywatele kupują sobie działki na Księżycu.
Podobnie, o ile nie gorzej, wygląda sprawa w pracy, a co za tym (a może przed tym) idzie – nauki. Pracodawcy mają coraz większe wymagania, a pracownicy, aktualni i ewentualni, chcąc nie chcąc, muszą tym wymaganiom sprostać. Czytając niektóre ogłoszenia o poszukiwaniu pracowników zawierające opis wymaganych kwalifikacji, może nas ogarnąć pusty śmiech. Po co księgowej znajomość co najmniej dwu języków i prawo jazdy? Będzie tłumaczem, kierowcą czy księgową? Niedługo od sprzątaczek będzie się wymagało obsługi komputera i znajomości języków. Nic dziwnego, że rodzice szaleją starając się zapewnić swoim dzieciom jak najlepsze wykształcenie. Panuje mania rozpoczynania nauki już od żłobka, który nawiasem mówiąc jest instytucją mocno trącącą myszką. Teraz posyła się dzieci  na angielski, pływanie, tenis, zajęcia muzyczne i sto innych zamiast do żłobka, a w zasadzie nie posyła, tylko się z nimi jeździ, bo rodzice muszą brać czynny udział w rozwijaniu swej pociechy. To niby dobrze, tylko że te biedne dzieci nie mają kiedy się bawić, a kiedy podrosną ilość zajęć zwiększa się o korepetycje z kolejnych przedmiotów. I wtedy nie mają kiedy się uczyć.

Chyba nie mamy już szansy na odwrócenie tego procesu, chociaż niektórym się to udaje. Rezygnują z intratnej, ale wyniszczającej pracy, aby mieć trochę więcej spokoju. Nie rzucają się na kolejny gadżet na raty. Wakacje spędzają pod namotem w Bieszczadach. Albo w ekstremalnych przypadkach zamieniają biurko w Warszawie na owce na beskidzkiej hali. I może to są właśnie Ci, którzy czerpią z życia pełnymi garściami i są wiecznie spragnieni. Tym razem pozytywnie.