wtorek, 6 marca 2018

Ostatnia (3)

02.12.2013


Rozdział trzeci „Cudze życie”

- Auć! – ledwie Filipowi wyrwał się ten okrzyk, popatrzył z niepokojem w stronę gabinetu Goski. Chyba jednak była zajęta pisaniem w takim stopniu, że  żadne dźwięki do niej nie docierały.
Palec trochę krwawił, nóż był jednak zbyt ostry, żeby ot tak sobie nagle przejeżdżać nim po palcu zamiast po marchewce. Filip włożył rękę pod zimną wodę i jeszcze raz wyjrzał przez okno, popatrzeć na przyczynę swojej nieostrożności. Nowy sąsiad był najwyraźniej pijany. Aktualnie, po przetoczeniu się od krawężnika do płotu przez chodnik, próbował otworzyć furtkę wisząc na słupku. Południe, a ten już w takim stanie, nieźle.
Filip przypomniał sobie, że to nie pierwszy raz widzi sąsiada pijanego. W ogóle ta rodzina była jakaś dziwna. Mieszkali tu już … zaraz… tak, pół roku! Sprowadzili się z pierwszym śniegiem, a teraz po śniegu nie było już nawet wspomnienia, wszystko już się nawet wiosennie zazieleniło. Przez ten czas nie nawiązali żadnego kontaktu z żadnym z sąsiadów. Na ulicy wszyscy się znali, rozmawiali ze sobą przy okazji, bywały też bliższe znajomości, oni na przykład często odwiedzali tych spod ósmego, też bezdzietne młode małżeństwo. Dobrze się dogadywali, robili a to grilla, a to seans filmowy, raz nawet umówili się po prostu „na pijaństwo”, jak to określili obaj panowie. Żony chichotały, nie włączyły się w ich akcję, ale wieczór był bardzo udany.
- Poranek mniej – uśmiechnął się Filip pod nosem.
Pomagali też starszemu małżeństwu spod 23, cięższe zakupy, przepchanie rynny, większe porządki. Starsi państwo w podziękowaniu zapraszali ich a to na podwieczorek, a to na lampkę wina. Zupełnie inne towarzystwo niż ci spod ósmego, ale Filip i Gośka lubili tam chodzić. Zawsze twierdzili, że jak będą mieć dzieci, to chcą takich dziadków dla nich.
Pozostali sąsiedzi na ulicy też mieli różne kontakty z innymi mieszkańcami. A ci nie. Nikt tam nie chodził, bo nikogo nie zapraszali. Parę osób, w tym też Filip, próbowało nawiązać z nimi kontakt. Filip poszedł do nich kiedyś zaprosić ich na ciasto. Odmówili dość niegrzecznie, mimo to spróbował jeszcze raz, uznając, że każdy może mieć zły dzień. Ale zasady do trzech razy sztuka nie uznawał, więc na tym poprzestał.
Ale nie odmawiał sobie obserwowania rodzinki, wychodząc z założenia, że jak ktoś się tak chowa przed światem, to chyba ma coś do ukrycia. I nie jest to zapewne tylko żona na wózku inwalidzkim. A propos żony, to niektórzy sąsiedzi byli bardziej wścibscy i ktoś powiedział mu, że to była alkoholiczka i spowodowała wypadek samochodowy – od tego czasu jest sparaliżowana. Podsumował to, że nie ma byłych alkoholików, tak jak nie ma byłych narkomanów, jednym i drugim jest się całe życie.
Jeśli żona nadal popijała – nie było tego widać. Za to było widać, że pije mąż. Wprawdzie pierwszy raz się zataczał tak, jak teraz. Filip wyjrzał przez okno. Sąsiad (miał na imię Grzegorz, jak już wiedział), wtoczył się przez furtkę i właśnie przewrócił na trawnik przy ścieżce. Ale parę już razy szedł chwiejnym krokiem, raz też Filip spotkał go w sklepie, kiedy już mocno nieświeży kupował jakąś wódkę, a sprzedawczyni kłóciła się z nim pokazując napis „Nietrzeźwym alkoholu nie sprzedajemy”. Filip wyszedł wtedy czym prędzej, pijani mają dziwne pomysły, a on nie chciał zostać poproszony o zakup alkoholu „dla drogiego sąsiada” na przykład. Najgorszy jednak moment, kiedy Filip naprawdę nie wiedział co zrobić, był któregoś dnia pod koniec zimy, kiedy to sąsiad próbował pojechać gdzieś autem po pijanemu. Żona krzyczała na niego stojąc, czy raczej siedząc, w drzwiach na swoim wózku, a córka szarpała się z nim przy samochodzie. W końcu jakoś udało się im odwieść głowę rodziny od pomysłu jechania gdzieś, ale Filip trzymał już telefon w ręku, żeby zadzwonić na policję, gdy tylko sąsiad uruchomi silnik. I tak prawie zadzwonił, kiedy ojciec odepchnął córkę tak, że poleciała przez cały chodnik i zatrzymała się na płocie. Ale że to jakoś ojca otrzeźwiło i wszyscy zamknęli za sobą drzwi, Filip odłożył telefon.
Z córką też było coś nie tak zdaniem Filipa. Była przeraźliwie chuda, ważyła na oko ze 30 kilo. Na twarzy, aż szarej w kolorycie, było widać tylko oczy. Myszowate włosy czesała zawsze w kitkę o grubości jego małego palca. Dopóki trwała zima ubierała się w grubaśne puchowe kurtki, teraz było już dość ciepło, ale ona nadal miała na sobie warstwy różnych, zazwyczaj dość luźnych, ciuchów. Gdyby zapytano Filipa o zdanie, powiedziałby : do szpitala natychmiast. Anoreksja, bulimia, gruźlica – coś na pewno.
Chłopak był niewidoczny, więc ciężko było o nim coś powiedzieć. I to właśnie było zastanawiające. Dzieciaki i młodzież były jednak wciąż widoczne na ulicy. Maluchy  uganiały się za piłka, jeździły na rowerach, zimą próbowali zjeżdżać po ulicy na sankach, bo była dość mocno nachylona, walczyli na śnieżki. Starsi często okupowali ławeczki, albo pobliski placyk, grali na gitarze, przynosili magnetofon i odtwarzali jakieś straszliwe przekleństwa na tle łupanki, wrzeszczeli, śmiali się. No i poza tym było ich widać po prostu na ulicy, przechodzących, wracających ze szkoły, idących do sklepu, do kolegów, na dodatkowe zajęcia. Tego dzieciaka ojciec zawoził do szkoły rano, potem czasem Filip go widział wracającego, czasem przemykał się niezauważony i na tym koniec. Znikał w domu jak w czarnej dziurze.
Najbardziej niepokojące było jednak to, co zaczęło być widoczne wraz z nastaniem wiosny, kiedy okna w obu domach były często otwarte. Niestety rodzinka ta miała często powody do awantury najwyraźniej. I nie były to zwykłe małżeńskie sprzeczki. Były to regularne awantury, wrzaski, wyzwiska. Więcej nie było „widać”, ale można się było domyśleć. Do tej pory nikt nie wzywał jeszcze pomocy, gdyby tak było, Filip miał ciche a mocne postanowienie wzywać policję. Że też taka patologia im się tu sprowadziła, no…
Oczywiście najbardziej kłócili się w nocy. Cud, że Gośka się nie budziła. W ogóle jakoś nie zauważała nowych sąsiadów. Była całkiem pochłonięta pisaniem. Strasznie był już ciekawy, co tam wymyśliła. Tym razem nic mu nie chciała powiedzieć, kiedy upraszał, odpowiedziała, że ta książka będzie jej największym osiągnięciem, arcydziełem, nagrodą Nobla, Pulitzera i Orderem Uśmiechu w jednym i że nie pokaże mu niczego dopóki nie będzie miała chociaż połowy, a najlepiej kiedy będzie się zbliżała do rozwiązania. Nie było wyjścia – powiedział „tak”.
*                 *                 *
- Mam już tyle napisane, że mogę ci opowiedzieć, o czym piszę – powiedziała Gośka, kiedy już skończyli kolację i popijali herbatę na kanapie.
- Naprawdę? Fantastycznie! Kiedy będę mógł poczytać? – chciał wiedzieć Filip.
- Poczytać chyba nie, kochanie. Jest już z kolei tak dużo, że chyba nie chciałabym, żebyś czytał, kiedy nie ma zakończenia. Ale jeśli chcesz, to opowiem ci ogólnie o czym jest.
- Pewnie, że chcę.
- No więc słuchaj, jest taka rodzina, która wprowadza się na pewną cichą uliczkę w mieście, gdzie wszyscy się już znają. No i oni nie chcą się z nikim zaznajomić, żeby nikt się nie dowiedział, że oni nie są normalną rodziną. Ojciec pije, matka jest sparaliżowana po wypadku, który sama spowodowała, córka ma anoreksję i bierze narkotyki, a syn… co ci jest?
- Mi? Dlaczego?
- Jesteś strasznie blady.
- Nic, nic. Więc co z tym synem?
- Syn jest molestowany przez ojca i przez to jest właściwie trochę autystyczny. Filip, co się z Toba dzieje?!
- Gosiu…. Ja nie wiem jak ci to powiedzieć… ale… chyba muszę… bo nigdy dotąd tego nie robiłaś… dlaczego opisujesz naszych sąsiadów?
- Co takiego?!
- Nasi sąsiedzi, ci najnowsi, którzy się wybudowali na tym pustym placu. Opisujesz ich.
- O czym ty mówisz, przecież ten plac jest tak samo pusty jak zawsze! Nie ma tam żadnych sąsiadów!

Tyle piękna

11.02.2012

„Sometimes there is so much beauty in the world I feel I can’t take it and my heart is going to cave in.”
„Czasem widzę na świecie tyle piękna, że wydaje mi się, że nie jestem w stanie tego znieść i pęknie mi serce.”

Cytat z filmu „American Beauty”

Foreigner „I wanna know what love is”

06.02.2012


I gotta take a little time
A little time to think things over
I better read between the lines
In case I need it when I'm older

Now this mountain I must climb
Feel like a world upon my shoulders
And through the clouds I see love shine
It keeps me warm as life grows colder

In my life there's been heartache and pain
I don't know if I can face it again
Can't stop now, I've traveled so far
To change this lonely life

I wanna know what love is
I want you to show me
I wanna feel what love is
I know you can show me

I'm gonna take a little time
A little time to look around me
I've got nowhere left to hide
It looks like love has finally found me

In my life there's been heartache and pain
I don't know if I can face it again
can't stop now, I've traveled so far
To change this lonely life

I wanna know what love is
I want you to show me
I wanna feel what love is
I know you can show me

Let's talk about love
(I wanna know what love is) the love that you feel inside
(I want you to show me) I'm feeling so much love
(I wanna feel what love is) no, you just cannot hide
(I know you can show me)
I wanna know what love is, let's talk about love
(I want you to show me) I wanna feel it too
(I wanna feel what love is) I wanna feel it too
And I know, and I know, I know you can show me
Show me what is real, yeah I know
(I wanna know what love is) hey I wanna know what love
(I want you to show me), I wanna know, I wanna know, want know
(I wanna feel what love is), hey I wanna feel, love
I know you can show me.

Wspólne cztery koła

06.05.2011


Ruszyło mnie. Musze cosś napisać. Temat stary jak świat, ale jak widać – niezakańczalny. Transport publiczny. Kto jeździ własnym samochodem, nie zna tego problemu, kto się porusza autobusami, tramwajami, trolejbusami itp. – może nawet zna to wszystko, co powiem z własnego doświadczenia.
Po pierwsze – koordynacja.
Zastanawiam się, czy ci, którzy zajmują się układaniem rozkładów jazdy mają chociaż pół mózgu, czy niekoniecznie. W moim mieście mamy autobusy i tramwaje, przy czym te ostatnie służą właściwie w większości do przemieszczania się między naszym miastem, a resztą aglomeracji. Skorelowanie tramwajów i autobusów najwyraźniej przekracza możliwości zajmujących się tym ludzi. Kiedy wysiadam z tramwaju, okazuje się, że wszystkie miejscowe autobusy, które mogłyby mnie zawieźć gdzieś dalej już odjechały, minutę wcześniej. To samo w drugą stronę. Musze jechać autobusem o 10, czasem 15 minut wcześniejszym, bo inaczej nie mam szans załapać się na tramwaj, któremu widzę odjeżdżający tyłek, kiedy zbliżam się do przystanku. Czy naprawdę ktoś nie mógłby się zastanowić, że ta minuta różnicy dla pasażerów oznacza 15 minut czasu z życia? A może to chęć pokazania „nie będziemy się dostosowywać do miasta X”? No gratulacje! Zaręczam wszystkim, że miasto X w ogóle nie zajmuje się nami, miastem 10 razy mniejszym i ani nie zwróci uwagi na takie manifestacje, ani na pewno nie będzie się dopasowywać do nas.
Po drugie – rozkład jazdy.
Nie wiem, jak to jest w innych miastach, ale u nas autobusy jeżdżą stadami. Mamy raptem sześć linii autobusowych, ale ustalenie sensownego rozkładu jazdy też wydaje się niemożliwe. Mieszkam akurat przy tzw krańcówce. Kiedy przychodzę na przystanek, obserwuję jak w ciągu kolejnych trzech, czterech minut, odjeżdża cztery lub pięć autobusów, a potem następuje cisza. I to nie jest przypadek, jest tak samo cały dzień, jakby ktoś się uparł, że wszystkie autobusy muszą się pojawić na przystanku o tej samej porze. Po co? Żeby innym pasażerom nie było przykro, że ktoś pojechał, a oni nie? Nie przesadzajmy, nasze miasto jest na tyle małe, że ogromna część tras pokrywa się i można jechać do celu dwoma, czasem trzema autobusami. Tylko że trzeba najpierw w coś wsiąść, a tymczasem kiedy jeden odjedzie, można być pewnym, że odjadą wszystkie i będzie się czekało na następną serię co najmniej 15 minut.
Po trzecie – akwarium.
Co ma akwarium wspólnego z transportem? Ano ma. Mieszkańcy mojego miasta nazwali „akwariami” specyficzny rodzaj autobusów. Zostały zakupione używane z zagranicy, żeby zastąpić te, które już groziły rozsypaniem się w trakcie jazdy. Są to dość nowoczesne autobusy, przystosowane nie tylko do ogrzewania, ale również chłodzenia pasażerów. Jednak w związku z tym, że mają zainstalowaną klimatyzację, nie otwierają się w nich okna. Nawet to pojmuję – Polak nie zrozumie, że jak jest włączona klimatyzacja, to okien się nie otwiera. Tylko proszę najpierw tę klimatyzację włączyć! Niestety, czy to z powodu braku pieniędzy, czy też z jakichś innych nie znanych mi, klimatyzacja nie jest włączona. Klimy nie ma, okien się nie da otworzyć – już wiecie, czemu mówimy na te autobusy „akwarium”?

Po czwarte – drzwi
Niektóre z autobusów, a może nawet większość, ma tylko drzwi z przodu i po środku. Z tyłu już nie. To nie jest dobry pomysł na komunikację miejską, raczej na autobus wycieczkowy, w którym wszyscy wsiadają na początku i siedzą do końca podróży. Natomiast zastosowanie takiego pojazdu w komunikacji publicznej to pomyłka. Wsiadanie trwa dużo dłużej. Jak chcesz wysiąść, to musisz zacząć się przeciskać do drzwi ze dwa przystanki wcześniej, żeby zdążyć. Skutek jest taki, że znaczna część ludzi w ogóle nie chce wchodzić w te przepaściste i niedostępne wnętrzności autobusowe, tylko stoi przy drzwiach powiększając tłok i uniemożliwiając zmieszczenie się większej ilości ludzi.
Po piąte – bilet
Złośliwością przedsiębiorstwa komunikacji nazwę fakt, że bilety czasowe jakie obowiązują w aglomeracji kończą się zawsze w niewłaściwych miejscach. Mówię oczywiście o tych tramwajach i autobusach, które łącza ją z moim miastem. Bilet półgodzinny tramwajowy kończy się dwa przystanki przed centrum, bilet godzinny autobusowy - trzy. Zgadnijcie, na którym przystanku najczęściej wsiadają kontrolerzy? W naszym mieście nie ma biletów czasowych, za to niektóre dalsze dzielnice maja strefy. W związku z tym niektórzy musza kasować trzy bilety w jednym tramwaju, w określonych miejscach na trasie zrywając się ze swojego miejsca i biegnąc do kasownika. Dla przyjezdnych jest to czysty koszmar.
Po szóste – różności.
W autobusach i tramwajach jest brudno i, przepraszam za wyrażenie, śmierdzi. Autobusy wydzielają z siebie kłęby dymów, a niektóre są tak zdezelowane, że nawet na przystanku końcowym nie wyłączają silnika, zapewne w strachu, że już go potem nie włączą, więc zanieczyszczają środowisko nawet stojąc. Niektóre tramwaje są tak stare i głośne, że mając słuchawki w uszach, nie słychać muzyki, tylko huk pojazdu. Kierowcy i motorniczy palą papierosy w pojazdach, jakby zakaz palenia był tylko dla pasażerów. Na przystanku końcowym jest toi-toi, ale kierowcy masowo sikają obok niego. Niektóre linie autobusowe w ogóle nie działają w niedzielę, pozostawiając część miasta odciętą od świata. Nawet w sobotę nie sposób powrócić do naszego miasta z pobliskiej aglomeracji po ostatnim seansie w kinie, bo komunikacja kończy się około 22, a w samym mieście około 23. Kasowniki są dwa na cały autobus. I tak dalej.

Takich uwag, gdybym pomyślała, znalazłoby się jeszcze więcej, a inni mieszkańcy miasta dodaliby na pewno swoje. Jedno z ugrupowań politycznych obiecywało się zająć kwestią transportu publicznego, ale wybory prezydenckie przegrali. Rządząca frakcja najwyraźniej porusza się tylko własnymi autami. Choć drogi w naszym mieście raczej też na to nie wskazują. Przesiadłabym się na rower, ale ścieżka urywa się gwałtownie w pewnym momencie, a miejscami jest tak wąska, że trzeba składać kierownicę, bo wystaje poza. Chyba pozostaje mi chodzić pieszo. Dobrze, że dostałam niedawno w prezencie kije do Nordic Walking….

Napijmy się

06.05.2011


Dziś trochę o mnie, bo dawno nie pisałam konkretów. Było już o moich ulubionych kuchniach świata, teraz może o tym, co lubię pić.
Kto zagląda do mnie od jakiegoś czasu, na pewno wie, że uwielbiam herbatę. Tak naprawdę, herbaty mogę się napić zawsze, o każdej porze dnia i nocy. Ale nie każdej herbaty. Zaraz koneserzy i konserwatyści mi napiszą pewnie, że w takim razie w ogóle nie powinnam mówić o herbacie, ale … przyznaję się, nie lubię czarnej herbaty. Mogę się napić od czasu do czasu, ale raczej rzadko i wtedy, gdy nie ma żadnej innej. Z cytryną ewentualnie. I nie za mocną, najlepiej tak piąty parz. ;) Próbowałam w Anglii z mlekiem – potraktowałam jako eksperyment, stwierdziłam, że to nie dla mnie.
Natomiast uwielbiam herbaty czarne aromatyzowane, np. brzoskwiniową, cytrynową i ananasową i mogę pić je dzbankami. Herbaty czysto owocowe, z pływającymi owocami, kwiatami i liśćmi też zyskują moje uznanie. Przepadam za herbatami typu sencha, najbardziej egzotyczną i brzoskwiniową, ale lubię też truskawki w śmietanie – i mam na myśli  smak herbaty. ;) Zawsze i wszędzie mogę napić się herbaty jaśminowej, nie za długo parzonej i też nie za mocnej. I właśnie doszłam do wniosku, że musze się wybrać na zakupy i uzupełnić swój herbaciany zapas, który zajmuje mi w kuchni trzy półki, tylko że ostatnio część puszek stoi pusta… Latem bardzo lubię zimne napoje, a więc robię duży dzban herbaty owocowej, schładzam i potem wypijam.
Oprócz herbaty codziennie pijam mleko. Tak, tak, i to nie jest  reklama zdrowego trybu życia i nikt mi za to nie płaci. Uwielbiam mleko, jak nie ma mleka do śniadania jestem bardzo nieszczęśliwa. Podgrzewam je lekko w mikrofalówce, do temperatury nieco powyżej pokojowej. Czyli takiej, której większość moich znajomych nienawidzi, mówiąc, że albo lodowate, albo gorące, a najlepiej wcale. ;) Jak jestem chora, to piję cieplejsze, wtedy z masłem, miodem, czosnkiem, w zależności od potrzeb. Czasem również robię kakao, ale jest takie kaloryczne! Latem bardzo lubię koktajle mleczno -owocowe:  jagodowy i truskawkowy. Miksuję owoce, słodzę, dolewam trochę mleka, zamieszam i gotowe. Trochę szkoda mi, że nie mogę pić mleka ze sklepu ze zdrową żywnością, ale niestety – jest najwyraźniej za bardzo mleczne i mam po nim sensacje żołądkowo-jelitowe. Sklepowe mleko z kartonu tego nie wywołuje, więc poprzestaję na walorach smakowych, nie zajmując się procentem mleka w mleku.
Trzecim moim faworytem są kompoty, oczywiście własnej roboty. Na jesieni przetwarzam truskawki, wiśnie, porzeczki, czereśnie, agrest, morele, jabłka, gruszki, jagody, śliwki, maliny, jeżyny na zamkniętą w słoiku rozkosz dla podniebienia, którą wyciągam potem cały rok i wypijam. Robię kompoty mało słodkie, ale dość gęste, więc potem rozcieńczam je trochę wodą. Z malin, jeżyn i jagód robię również soki, które też potem konsumuję. Oczywiście kiedy latem owoce te są dostępne, zawsze mam garnek świeżo ugotowanego kompotu do popijania.
Jeśli chodzi o alkohole, tutaj też mam dość wyraźnie zarysowany gust. Lubię piwo, najchętniej z sokiem. Miałam parę ulubionych marek, ale albo stały się niedostępne, albo skończono produkować ten rodzaj. Nie mam szczęścia. Więc teraz po prostu – piwo z sokiem, czyli jak mówi mój bardzo dobry znajomy „herbata malinowa”. No niech będzie. ;) Poza tym – tequila, biała, w postaci drinka Tequila Sunrise, ewentualnie Margherita. Malibu, z mlekiem, albo drink Pina Colada. Ewentualnie białe wino, półsłodkie. I to by było na tyle. Żadnych koniaków, likierów, … nie, nie będę pisała, czego nie, po prostu całej reszty. ;)
Co jeszcze? Woda mineralna, mogłabym podać jaka, ale chyba byłaby to zbytnia reklama. Ale faktem jest, że lubię tylko dwa gatunki, z czego jeden zdecydowanie bardziej. Ice tea, o smaku brzoskwiniowym, od czasu do czasu. Sok pomidorowy. Bardzo rzadko, ale za to wtedy z dużym zapałem – sok marchwiowy. Eksperymentalny drink, jeśli zaufam barmanowi.
Jak widać, nie jest tego dużo. Z jednej strony to dobrze – kto mnie zna, wie czego się po mnie spodziewać i czym mi sprawić przyjemność. Z drugiej strony – jak idę gdzieś w gości, to czasem mam problem czego się napić. Ale zawsze jest możliwość – nie pić nic, a w domu czeka zestaw ukochanych napojów.