czwartek, 25 stycznia 2018

Wrzesień 2011


2 września 2011
Jedzonko na dziś się skończyło….

Nie jest może bardzo źle, ale mimo wszystko czuję głód…

2 września 2011
Jeszcze herbata z opuncją i koniec dnia. 

Dzien szósty
3 września 2011
Jestem z siebie bardzo dumna, że dotarłam do ostatniego dnia tego etapu. 
Myślę, że teraz parę dni odpoczynku by sie przydało i może zrobię trzeci etap. 

 4 września 2011
A może zacznę go już od jutra?…

5 września 2011
Zdecydowanie parę dni odpoczynku

6 września 2011
Wszystko w normie. 

 7 września 2011
Odpoczywam 

 8 września 2011
Nadal odpoczywam 

 9 września 2011
BZ. 

 10 września 2011
Trochę mi się ten odpoczynek pomylił z nicnierobieniem….

11 września 2011
Ostatni dzień obijania się, obiecuję!!!

12 września 2011
Urobiona.
Do odwołania.

16 września 2011
Przynajmniej nie utyłam… ale zaniedbania są straszne…

 17 września 2011
Na razie nie podejmuję żadnych działań, bo następny tydzień też lekko szalony.

18 września 2011
Ale dziś się wypuściłam na Noric Walking.  Ponad godzina 

 22 września 2011
Zmęczona….
Ale szczęśliwa 

 24 września 2011
Chwilowo koniec szaleństwa.
W przyszłym tygodniu będzie można uporządkować życie 

 26 września 2011
Coś drgnęło 

 27 września 2011
Powoli się włączam. 

 29 września 2011
Średnio mi to idzie. :/

Zamek (10)



27.07.2010

Rozdział 10


Słońce rozgrzało łąkę, aż wydawało się, że samoczynnie faluje, bez żadnego wiatru. Julia była już po śniadaniu, jeśli można tak nazwać resztę herbatników, i po myciu, jeśli tak można nazwać wycieranie się chusteczką, zresztą już ostatnią. Siedziała od świtu w tym samym miejscu, wspominając sen, walcząc z bólem głowy, przysypiając i budząc się na zmianę, wpatrując się w krajobraz i myśląc, czy to wszystko czasem jej się nie śni. Nie bardzo miała ochotę nawet się ruszać, słońce ogrzewało więc ją z coraz to innej strony, przemieszczając się po niebie. Była wymęczona, głodna, obolała, spragniona i kompletnie nie wiedziała co ma o tym wszystkim myśleć. Wciąż powracała do niej myśl, dlaczego rodzice jej nie szukają.
Pod wieczór stwierdziła, że nie ma tu już dłużej po co siedzieć. Przez dwa dni nikt się nie pojawił, nie miała nadziei, że to się zmieni w ciągu najbliższych dni. Tygodni. Miesięcy. Postanowiła ruszyć korytarzem w głąb zamku, ale głównym celem było dotarcie do innego „okna”. Takiego, gdzie będzie miała szansę wołać o pomoc, albo kratę będzie można wykopać z tego obrzydłego zamku.
-         W życiu już nie wejdę do żadnego zamku – powiedziała na głos.
Zanosiło się znów na burze, a więc była szansa się napić. Może umyć, gdyby bardziej popadało. A potem czas w drogę. Przynajmniej nie będzie szkoda, że nie widać już nieba, bo będzie noc.
Julia wyprostowała ręce, przeciągnęła się i zaczęła rozprostowywać nogi.
Coś ciągnęło się za nią, kiedy zaczęła poruszać nogami.
-         Zdrętwiałam – pomyślała najpierw.
Wyciągnęła nogi i wtedy zauważyła, że w kilku miejscach ma zupełnie przetarte spodnie i mocno zniszczone buty.
To w tych miejscach coś się tak ciągnęło.
Julia poczuła, jak podnoszą się jej włosy na głowie za strachu. Wyglądało to jakby jej ciało zaczęło się rozpuszczać. Tam, gdzie materiał przetarł się zupełnie, miała zniszczoną skórę na nogach. Jakaś maź ciągnęła się za nią, znacząc na podłodze ślady przesuwania się jej nóg.
-         Jakaś kolejna choroba....
-         Rozpuszczam się....
-         To jest w tych miejscach, gdzie dotykałam ziemi...
-         Ja przecież siedzę.... co z moim tyłkiem? Plecami....
Spróbowała odsunąć się od ściany, wstać. Krzyczała. Spodnie były wprawdzie grube, ale stało się z nimi to samo we wszystkich miejscach. Bluzka była cienka.
-         Przyrosłam do tej cholernej ściany! Ten zamek mnie zjada! WCHŁANIA!
Myśli płynęły w zastraszającym tempie. Ta rozmowa, sen, wszystko zaczęło nagle układać się w jedną całość. Ci ludzie błądzący korytarzami byli wchłaniani przez zamek. To samo działo się z Martą w jej śnie.
Oderwała się z trudem od ściany, zostawiając na niej spory kawał skóry i wstała z podłogi ślizgając się na tej dziwnej mazi. Dziwne, ale w ogóle nie było krwi, ani na ścianach ani na podłodze. Po prostu jakby jedna warstwa jej ciała wchłonęła się w zamek, a reszta była nietknięta. Wyciągnęła rękę i z wahaniem dotknęła zniszczonego ciała. Poczuła lepki śluz, zabrała rękę z okrzykiem przerażenia, ale kiedy podniosła ją do oczu, na dłoni też nie było krwi. Zmusiła się do kolejnej próby. Poczuła swoje ciało, ale zupełnie inne, niż kiedy dotykała się na przykład myjąc czy smarując. Jakieś ... żylaste. Pomyślała o rysunkach w książce od biologii, pokazujących same mięśnie. To mogło tak wyglądać. Plus żyły i tętnice. A co byłoby, gdyby któraś żyła zaczęła się wchłaniać? Czy wypłynęła by tędy cała jej krew? Czy też jakoś zostałoby to zasklepione?
Zakręciło jej się w głowie. Podeszła do kraty, przytrzymała się jej i zaczęła wymiotować za „okno”. Puste wymioty, bo przecież nie jadła ani nie piła zbyt wiele. Męczyło ją to chwilę, a potem otrzeźwił ją do końca deszcz, który właśnie zaczął padać.
Julia piła łapczywie. Dziś deszcz był nie tak ulewny, ale za to równomierny i długotrwały. Umyła twarz, ręce, po namyśle zdecydowała się rozebrać z i tak zniszczonych ciuchów i opłukać. Polewała się wodą  nabieraną zza krat i wycierała resztkami bluzki. Nic nie bolało, jakby zamek wpuszczał w nią jakieś środki znieczulające, wysysając jednocześnie życie. Kiedy uznała, że kąpiel skończona, wysikała się jeszcze za kraty i zaczęła sprawdzać, co z ubraniem. Jedyną całą częścią garderoby była kurtka, która leżała oddzielnie. Bluzkę wyrzuciła przez kraty razem ze stanikiem, który przeżarty całkiem na plecach, nie miał już nic do zaoferowania. Od góry ubrała się więc w kurtkę, zawiązując coś w rodzaju stanika z przedniej części podkoszulki. Majtki, a raczej to, co z nich zostało, założyła normalnie, a spodnie tył na przód, żeby chociaż w niewielkim stopniu mieć zasłonięte wszystkie kawałki ciała.
Nadal nic ja nie bolało i to było dziwne.
Wzięła do ust cukierka i ruszyła tunelem w głąb zamku.






-         Ruszyła się, wiem.
-         Jakby tam jeszcze trochę posiedziała, to byłoby po niej.
-         Tak. Ale ona mi się coraz bardziej podoba. Zareagowała na tę sytuację dużo lepiej niż większość z was. Niż TY na pewno.
-         Jesteś na mnie zły.
-         Jeszcze nie. Ale ta ostatnia sytuacja wciąż nie daje mi spokoju i nie wiem dlaczego wtedy przychodzisz mi na myśl ty.
-         Wiem, to był mój błąd. Ale wydawało mi się....
-         Przestańmy już. Odechciało mi się słuchać po raz kolejny co ci się wydawało. Wiesz co? Zrób tak, żebym mógł z tą dziewczyną porozmawiać. A wtedy może uda mi się zmienić kierunek moich myśli....


Realne życie


19.09.2010

„You should do whatever brings you deeper into the reality of your life. Not the life you think you can have – the life that you've got.”

„Powinieneś robić to, dzięki czemu bardziej widzisz realność swego życia. Nie życia, jakie myślisz, że mógłbyś mieć – życia, które masz.”



Cytat z serialu „Sześć stóp pod ziemią”

Happysad "Taką wodą być"


07.07.2010

taką wodą być
co otuli ciebie całą
ogrzeje ciało, zmyje resztki parszywego dnia
i uspokoi każdy nerw
zabawnie pomarszczy dłonie
a kiedy zaśniesz wiernie będzie przy twym łóżku stać

i taką wodą być
a nie tą, co żałośnie całą noc tłucze się po oknie
wczoraj
wczoraj

i taką wodą być
co nawilży twoje wargi
uwolni kąciki ust gdy przyłożysz je do szklanki
i czarną kawę zmieni w płyn
kiedy dni skute lodem
a kiedy z nieba poleje się żar, poczęstuje chłodem

i taką wodą być
a nie tą, co żałośnie całą noc w gardle pali ogniem
wczoraj
wczoraj
nie liczy się
bo wczoraj
bo wczoraj

i taką wodą być
a nie tą, co żałośnie całą noc w gardle pali ogniem
wczoraj

wczoraj
nie liczy się
bo wczoraj
bo wczoraj nie było nie

Lista moja miłość


31.10.2010

To był 18 stycznia 1986 roku...
Już od kilku miesięcy moja koleżanka Iza opowiadała mi w każdej możliwej chwili jakim świetnym wynalazkiem jest Lista Przebojów Polskiego Radia, że nowe piosenki, że są i polskie i zagraniczne, że nagrać sobie można, bo nie gadają w trakcie i w ogóle się rozpływała. Niestety, na naszym domowym odbiorniku nie było możliwości odbierania Trójki, a zresztą nawet jakby była – nie byłam domowym tyranem, który zmusiłby innych domowników do słuchania akurat tego, czego ja chciałam. Wyjście było tylko jedno – kupić sobie własne radio.
Zbierałam przez kilka miesięcy, aż wreszcie po dopływie gotówki na święta plan zaczął mieć szanse powodzenia. Niewiele mi już brakowało, kiedy mój dziadek stwierdził, że dość tego zbierania i po prostu dał mi resztę. Moja radość była ogromna. Poszłam do sklepu i nabyłam radiomagnetofon kasetowy, mono, Kasprzak, w kolorze czarno-szarym. Kolor ten wkrótce znikł pod wszelkiej maści nalepkami, którymi go ożywiłam.
Pół dnia trwało szukanie właściwej „fali”. Nie było to wcale proste, bo nie wiedząc gdzie szukać, łapałam po prostu po kolei wszystkie stacje, dopóki wreszcie w którymś momencie nie powiedzieli „tu Trójka”. Udało się! Następnym etapem była nauka nagrywania, bo nie ukrywam, że ten aspekt opowieści mojej koleżanki najbardziej do mnie przemówił. Rodzina zrywała boki, wygłupiając się podczas czytania instrukcji. Oczywiście przypomniało im się, jak wiele lat wcześniej wujek nabył radio Stolica i kazał czytać sobie instrukcję, a sam próbował je uruchomić. „Przekręcić gałkę w prawo...”. Udało się, mimo ich żartów!
Nie miałam zielonego pojęcia, o której ta cała Lista ma się zacząć, ale cierpliwie czekałam przy odbiorniku. Wreszcie nastąpiła ta chwila. Dziś już nie pamiętam, czy to była 20.00 czy 19.00, wiem, że czekanie trwało dość długo. Wspomnienia z pierwszego notowania? Byłam wściekła! Nie znałam oczywiście żadnych panujących na Liście zasad, więc nie potrafiłam się w ogóle zorientować, dlaczego prowadzący czasem puszcza jakiś utwór w całości, a czasem nie i im więcej nie udawało mi się nagrać tym bardziej byłam wkurzona. Głównie na niego, a był to Marek Niedźwiecki. ;) Ale – fakt pozostał faktem – były tam świetne piosenki, więc postanowiłam nie rezygnować. Tym bardziej, że właśnie nagrałam sobie „Brothers-in-arms”, numer jeden w tym notowaniu, wspaniałą piosenkę Dire Straits.
A więc słuchałam. Na początku niezbyt regularnie, ale potem nie wyobrażałam sobie już soboty bez Listy. Nie chadzałam na imprezy, do kina itp. w sobotę – ten czas był zarezerwowany. Coraz bardziej i bardziej lubiłam też Marka Niedźwieckiego i w pewnym momencie każdy kolejny zastępca wywoływał u mnie co najmniej zniesmaczenie; cóż, nie potrafili tak jak on. :)
Co tydzień wysyłałam kartkę z głosami na Listę. Co ja czasem wyczyniałam z nazwami piosenek... Do dziś pamiętam jak przez wiele tygodni piosenkę A-ha nazywałam „I am loosing you” bo ucząc się już cztery lata angielskiego godzinę w tygodniu byłam święcie przekonana, że „I've been loosing you” to błąd, bo taka forma nie istnieje . ;) Ale w miarę jak moje umiejętności się rozwijały wysyłałam nawet swoje własne „tłumaczenia” tytułów do Pana Marka, które czasem wykorzystywał. Pod moim „tytułem” była na przykład prezentowana piosenka Martiki „Toy soldier”, do której zaproponowałam „Dzielny ołowiany żołnierz”, albo The Waterboys, którzy dostali ode mnie „Chciałbym być rybą”, skoro tacy z nich „wodni chłopcy”. Oprócz głosów i tłumaczeń pisałam też na kartkach różne pytania, komentarze rzeczywistości, żarciki itp., a kiedy Pan Marek odczytywał je na antenie, byłam w siódmym niebie. Co mi zresztą zostało do dziś. :) Zmienił się tylko nośnik, teraz wszystko jest elektroniczne...
Kibicowałam wielu piosenkom i kiedy szły do góry, emocje były ogromne. Wiele z nich jest do tej pory na mojej własnej prywatnej Liście Przebojów Wszechczasów, którą pewnie kiedyś tu zaprezentuję. Można śmiało powiedzieć, że Marek Niedźwiecki i jego Lista są odpowiedzialni za mój gust muzyczny. Słuchając Listy zaczęłam też po prostu słuchać Trójki jako radia, różnych audycji, z których powoli wybrałam te, które najbardziej mi odpowiadały. Nocna Audycja Marka Niedźwieckiego, Minimax, Markomania, Zapraszamy do Trójki, Sjesta, Salon polityczny, Radiowy Dom Kultury, że wymienię tylko kilka.
Były momenty na Liście, w których czuło się powiew wolności. Tak, tak, „Beats of freedom”, kto nie uwierzył filmowi, niech uwierzy mnie. Relacje z rynku muzycznego w USA na przykład, informacje o zagranicznych artystach, zakazany Maanam w wersji werblowej – dobrze wiedzieliśmy dlaczego nie jest puszczony i że trzeba było jednak odwagi, żeby nadać choć te werble – druga strona przecież nie była całkiem głupia.
Były jeszcze na Liście różne dodatki, które bardzo lubiłam. Kaziowie, Fiolka, Maria, Helen i cała masa innych osób, które się kręciły po studio, liczyły głosy, przynosiły, wynosiły, podpowiadały, czytały pozdrowienia, rozdawały nagrody, a Pan Marek w większości przypadków z nich żartował. Żartował zresztą z wielu rzeczy, ja, niestety, nie pamiętam tego, że podczas pierwszego notowania spadł z krzesła, bo było zbyt sztywno i nudno, ale za to pamiętam „pannę Gieras, co zrobi mostek”, „o-x, o-x” „słuchaczy i słuchawki”, jedzenie różnych rzeczy, szeleszczenie papierami, jingle, dowcipy Aliny Dragan, która pokładała się ze śmiechu zanim doszła do połowy, podglądanie meczy i Sopotu na telewizorze, tańce, dobieganie do mikrofonu w ostatniej chwili i wiele innych panamarkowych pomysłów.
Na Listę można też było, i można nadal, przy pewnym szczęściu wejść. Udało mi się. Niezapomniane przeżycie, uwierzcie. :) A poza tym kiedyś na Drzwiach Otwartych w Trójce udało mi się też zasiąść, jako jednej z czterech osób z grupy, za stołem prowadzących i nagrać maleńki kawałeczek „audycji”. Mam nawet zdjęcie. :) A poprowadzenie choćby najkrótszego fragmentu Listy z Panem Markiem to nadal jedno z moich trzech największych marzeń. :)
Co jeszcze? Oj, bardzo dużo! Nie starczyłoby chyba atramentu, żeby to wszystko spisać. Jak widzicie, związek z Listą Przebojów Programu Trzeciego i – myślę, że nie tylko dla mnie- najważniejszą w niej osobą -Markiem Niedźwieckim, to wcale nie była miłość od pierwszego wejrzenia. Ale może właśnie dlatego jest taka stała? „Wytrzymałam” z Listą już prawie 24 lata i czasy, kiedy „odeszłam” od cotygodniowych spotkań wspominam fatalnie. W piątek, 29 października 2010, odbyło się 1500 notowanie Listy. Było mnóstwo gości, gratulowali, wspominali... niechże będzie wolno i mi powspominać najpiękniejsze momenty Listy i okolic... ale resztę powspominam już sama, nie gniewajcie się... :)


Dopisek po latach
Okazuje się, że pierwszym notowaniem jakie słyszałam było 67. Byłam na wczasach w Myczkowcach i moja rówieśnica ze Śląska, Agata, słuchała. Tego notowania własnie słuchałyśmy razem i to był mój pierwszy raz. Udało się to odtworzyć dzięki pamięci mojej mamy, która wiedziała, kiedy byłyśmy w Bieszczadach oraz archiwum Listy, w którym sprawdziłam, że własnie w tym notowaniu Lady Pan nie spadł, co było powodem zdziwienia u Agaty, takiego zdziwienia, że aż je zapamiętałam. :)

Więcej światła


02.07.2010

Daleko daleko stąd
Ludzie słyszeli jak powiedział
Znajdę sposób
Nadejdzie taki dzień
Coś zostanie zrobione
Wtedy w końcu potężny statek stojąc na ogniu
Nawiązał kontakt z rasą ludzką w Mildenhall[1]

Teraz nadszedł czas
By być ostrożnym
Ojciec Cartera[2] widział to
I wiedział, że Rhull[3] ujawnił mu
Żyjącą duszę Herewarda Strażnika[4]

Och, coś w moim oku
Coś na niebie
Czeka tam na mnie
Zewnętrzny zamek przekręcił się wolno z powrotem
Usłyszano jak obsługa wzdycha
Bo oto pojawiła się na niebie Lucy[5] w powiewających szatach

Och, czy kiedykolwiek?
Nie, nie oni nigdy nie
Tak powiem!
Zbierając swą kosmiczną siłę
Jego umysłowe przekazy unosiły się


                                                                       Tytuł oryginału : Let there be more light
                                                                       Autor : Pink Floyd



[1]             Mildenhall - miasto w hrabstwie Suffolk, Anglia. Na północ od miasta wielka baza RAF-u i US Air Force.
[2]             John Carter – bohater serii książek fantastycznych „John Carter na Marsie”, ich autorem (tu w domyśle - ojcem) jest  Edgar Rice Burroughs, twórca również Tarzana.
[3]             “The War against the Rull.”, czyli „Wojna z Rull” to książka  A.E.Van Voghta z 1956 roku. Klasyczna opowieść sf, składająca się z kilku części, z jednym bohaterem głównym, choć pojawiają się tez inni. The Rull to insektoidalne stwory, z którymi bohater toczy walkę w obronie gatunku ludzkiego. Książka nigdy do końca nie wyjaśnia dlaczego „the Rhull” są w stanie wojny z Ziemią, prawdopodobnie chodzi jednak o dominację nad naszym gatunkiem.
[4]             Hereward Strażnik – znany też jako „Hereward Wygnaniec” i „Hereward Banita”, nazywany również „ostatnim Anglikiem”, anglo-saksoński lider z XXI wieku, zaangażowany w opór przeciwko normańskim podbojom Anglii. Według legendy miał swoja bazę na wyspie Ely. Jego imię składa się z dwu części „here” - tutaj i „ward” (staroangielskie „weard” ) - strażnik. Przydomek „the Wake” oznaczający „obserwującego” dodano mu prawdopodobnie wiele lat po śmierci.

[5]             Lucy - kilkaset sztuk kości reprezentujących około 40 % szkieletu indywidualnej Australopithecus afarensis.  Okaz został odkryty w 1974 na Hadar w dolinie Awash w Etiopii.

Firma Prąd


20.07.2010

Chłopcze, głupi chłopcze
Nie siedź przy stole
Dopóki jesteś w stanie
Zabawka, zepsuta zabawka
Krzycz, krzycz

Jesteś jak wywrócony na lewą stronę
Jeśli nie znasz
Firmy Prąd [1]
Jeśli nie znasz
Firmy Prąd

Czerwień, płynąca czerwień
Graj na poważnie
Mów i czuj
Dziura w twojej głowie
Nie będziesz krzyczeć
Karmią cię łyżką

Jeśli nie znasz
Firmy Prąd
Jeśli nie znasz
Firmy Prąd

Dwa, trzy, cztery
Nie mogę przestać
Bezużyteczna jest ściana zamku
Bezużyteczna jest ściana metalowa
I tak wyskoczy

Jeśli nie znasz
Firmy Prąd
Jeśli nie znasz
Firmy Prąd

Dopóki ktoś go nie zostawi w dole
Zdąży przeszukać wszystkie miejsca
Stuknięcie w nadgarstek i będzie wiedział
Niech go ktoś usłyszy
Po prostu go zostawcie
Nie mogę znaleźć drogi do domu
Jestem sam
Zgubiłem drogę do domu
Ty wiesz, i ty wiesz
I ty wiesz

                        
 Tytuł oryginału : "The Electric Company"
Autor : U2






[1]    W oryginale „The Electric Company”, czyli w dosłownym tłumaczeniu „firma elektryczności”. Nazwa miała i ma zastosowanie do wielu firm. Jest to sieć dostawców energii elektrycznej w USA, nowoczesna sieć firm oświetleniowych w Wielkiej Brytanii, brytyjski program edukacyjny z lat siedemdziesiątych wyprodukowany jako kontynuacja Ulicy Sezamkowej, brytyjska firma produkująca urządzenia elektroniczne wykupiona przez Ericsona i obecnie działająca pod nazwą Telent a także klub muzyczny w Nowym Jorku prezentujący muzykę niezależną szczycący się najlepszymi cenami piwa w okolicy. U2 wydali tę piosenkę w październiku 1980 roku, a ponieważ jej tematem jest leczenie chorych psychicznie pacjentów w Irlandii wstrząsami elektrycznymi, najbardziej właściwe wydaje się nazwanie firmy „Prąd”.


Noe i spółka z o.o.


24.07.2010

„Zetrę z powierzchni ziemi ludzi ludzi, których stworzyłem, od człowieka do zwierzęcia domowego, do wszelkiego innego poruszającego się zwierzęcia i do latającego stworzenia niebios, gdyż żałuję, że ich uczyniłem.”
Co powiedział, to zrobił. Przez przysłowiowe 40 dni padał deszcz, zalewając cała ziemię, aż zostały zakryte nawet najwyższe góry i, jak mówi Biblia, wyginęły wszystkie zwierzęta dzikie i domowe i latające i rojące się i ludzie. Coś brakuje? Ktoś widzi? Zwierzęta pływające... nie da się przecież utopić ryby... Przeoczenie? Celowa robota? W sumie to myślę, że potem Bóg zaczął żałować, że wytracił te wszystkie zwierzątka i pojął bezsensowność swojego działania. Przecież do Arki i tak kazał Noemu zabrać przedstawicieli wszystkich gatunków, aby mogli znów napełnić ziemię, więc po co było je w ogóle likwidować. Dlatego też powiedział potem, że już nigdy nie będzie złorzeczył ziemi z powodu człowieka i nie zada ciosu wszystkiemu, co żyje (wyrzucił atomówkę, ale nie róbcie sobie nadziei, w 2012 wyciągnie z kieszeni samosterujące pociski). Jednocześnie  powiedział, że skłonność człowieka jest ku złu, od samego początku. Może wiec lepiej było stworzyć wszystko od nowa, zamiast oszczędzać Noego?
Właśnie, Noe. Podobno był prawym człowiekiem, chodził z prawdziwym Bogiem i był nienaganny wśród współczesnych mu ludzi. Bóg wybrał go więc do swojej spółki, która patrząc bardzo daleko do przodu, na przykład na czasy Królów rządzących Izraelitami, okazała się spółką o mocno ograniczonej odpowiedzialności. Wprawdzie nie wszyscy byli źli, na przykład mądry król Salomon, ale nie ukrywajmy – jemu też, mówiąc kolokwialnie, palma czasami odbijała. Zresztą nawet nie patrząc aż tak daleko można zobaczyć, ze Noe ideałem nie był. Ledwie mu ciuchy po potopie wyschły, a już upił się winem do nieprzytomności i zademonstrował swojemu synowi te fragmenty swojego ciała, które niekoniecznie na pokazywanie się nadawały. Chłopak głupi był, że się wyśmiewał z ojca, aż ten go przeklął, ale fakt pozostaje faktem – mamy do czynienia z człowiekiem nadużywającym alkoholu.  Noe musiał być po prostu mniejszym złem; wśród mu współczesnych, Bóg nie miał pewnie zbyt dużego wyboru.
Ufając, ze Noe jednak sprosta zadaniu, ale nie na tyle żeby powierzyć mu też projektowanie tej ostatniej deski ratunku, Bóg kazał mu zbudować arkę. Arka Noego miała być, zgodnie z przekazem biblijnym, pływającym obiektem wykonanym z drzewa żywicznego nieokreślonego gatunku o długości 300 łokci, szerokości 50 łokci i wysokości 30 łokci. Łączna jej objętość wynosiła 56 250 m³. Od góry arka przykryta była przepuszczającą światło konstrukcją (hebr. sohar lub cohar) zwisającą na jeden łokieć ze wszystkich stron arki – konstrukcja ta mogła być dachem lub otworem wpuszczającym światło. Arka miała wejście w bocznej ścianie i podzielona była na trzy piętra, a od wewnątrz i zewnątrz powleczona była smołą. Tyle na ten temat mówi Biblia, ale Arka była i jest przedmiotem rozważań wielu ludzi, od naukowców badających czy coś takiego mogło pływać przez  rabinów dyskutujących na temat warunków życia w Arce, do twórców filmu „Epoka Lodowcowa”.
Mniej więcej w czasie renesansu  powstała klasa uczonych, która, nie negując możliwości dosłownego odczytywania opowieści o arce, zaczęła rozważać kwestie praktyczne związane ze statkiem w oparciu o obserwacje natury. W XV wieku Alfonso Tostada podawał szczegóły dotyczące logistyki arki, rozważając kwestie usuwania odpadków zwierzęcych oraz wentylacji, a XVI-wieczny geometra Johannes Buteo obliczył wewnętrzne wymiary arki, uważał też, że pokój Noego był zaopatrzony w żarna i bezdymny piec; model ten miał wielu zwolenników. Literaliści, czyli zwolennicy dosłownego interpretowania Biblii skupiali się często na wyjaśnianiu różnych szczegółów technicznych. Dużo kontrowersji budziło zawsze drewno, którego użył do budowy Noe.  Nazwa drzewa גפר (gofer)  nie występuje w innych miejscach Biblii ani w języku hebrajskim. Najpopularniejsze wyjaśnienia to, że jest to tłumaczenie babilońskiego wyrażenia „gushure iş erini” (belki cedrowe), lub asyryjskiego wyrażenia „giparu” (trzcina). Starsze przekłady angielskie Biblii, między innymi King James Version (z XVII wieku), a w języku polskim Biblia Gdańska i Biblia Poznańska, nie wyjaśniają tego wyrażenia. Wiele współczesnych przekładów tłumaczy to jako cyprys (chociaż w biblijnym hebrajskim słowo „cyprys” to erez), a inne tłumaczą to jako sosna lub cedr. Naukowcy zgadzają się, że istnieją techniczne limity maksymalnej wielkości statków drewnianych, więc niektórzy literalistyczni bibliści twierdzą, że Noe musiał używać zaawansowanych technik, jakie zaczęto powszechnie używać po XIX wieku, takich jak rama przestrzenna, aby Arka mogła się unosić. Kwestia, czy Arka mogła zmieścić po parze (lub więcej) przedstawicieli wszystkich gatunków (włączając w to obecnie wymarłe) oraz żywność i słodką wodę, jest kwestią debaty, a nawet ostrych sporów, pomiędzy literalistami i ich oponentami. Chociaż niektórzy literaliści twierdzą, że do arki zabrano przedstawicieli wszystkich gatunków,  bardziej rozpowszechniło się twierdzenie, że na pokład zabrano raczej przedstawicieli „stworzonych rodzajów” niż gatunków – na przykład, samiec i samica rodzaju „kot” reprezentowała tygrysy, lwy, pumy itd.
W interpretacjach rabinicznych można znaleźć wiele innych szczegółów dotyczących arki i potopu. Według jednej z tradycji Noe w istocie przekazywał Boże ostrzeżenie, sadząc cedry 120 lat przed potopem, więc grzesznicy powinni to zobaczyć i zmienić swe postępowanie. W celu ochrony Noego i jego rodziny Bóg ustanowił lwy i inne dzikie zwierzęta strażnikami przed niegodziwcami, którzy wyśmiewali go i próbowali użyć przeciwko niemu przemocy. Według jednego z midraszy(czyli interpretacji Biblii za pomocą przypowieści, sentencji i objaśnień przy użyciu przemyśleń własnych autora) to Bóg lub anioł zgromadził zwierzęta wraz z pokarmem dla nich. Zwierzęta były najdoskonalszymi przedstawicielami swoich gatunków i zachowywały się najlepiej, jak mogły. Wstrzymały rozmnażanie się na czas rejsu, więc ich liczba nie uległa zmianie. Odpadki gromadzone były na najniższym z trzech poziomów Arki, ludzie i czyste zwierzęta na drugim poziomie, a nieczyste zwierzęta oraz ptaki na najwyższym. Inne opinie umiejscawiają odpadki na najwyższym poziomie, skąd miały być usuwane przez drzwi w ścianie bocznej. Szlachetne kamienie dostarczały światła, a Bóg chronił żywność przed zepsuciem.
Tyle Arka. Jeśli chodzi o potop, jego obecność w wielu różnych kulturach zdaje się potwierdzać jego istnienie jako fakt. Potop jest, oprócz tradycji żydowsko – chrześcijańskiej, obecny między innymi w hinduizmie, gdzie Manu, zwany "Ojcem wszystkich Ariów", schronił się wraz z rodziną i siedmioma mędrcami, synami Angirasa, do zbudowanego w pośpiechu okrętu. Przed zagładą ocalił nasiona wszelkich roślin, przedstawicieli wszystkich gatunków żywych stworzeń oraz Wedy, święte księgi hinduizmu. W Afryce o potopie opowiada na przykład plemię Joruba, twierdząc, że Bóg Obatala stworzył ludzi i wszyscy inni bogowie oprócz bogini Olokun byli z tego powodu szczęśliwi. Olokun - władczyni wszystkiego pod niebem, nie podobało się to, że Obatala zawłaszczył dla siebie tak dużą część jej królestwa i zalała ziemię. Wielu ludzi utonęło a przetrwali tylko ci, którzy dotarli do najwyższych punktów ziemi. Aztekowie twierdzą, że piramida w Choluli została wybudowana przez siedmiu gigantów, którzy uciekli przed potopem - miała posłużyć za ratunek przed mogącym się powtórzyć kataklizmem; Majowie natomiast uważają, że potop był karą dla pierwszych ludzi, którzy nie oddawali czci bogom, którzy ich stworzyli, ponieważ byli tak niedoskonali. Potop jest również obecny w wierzeniach Aborygenów, Na Nowej Zelandii, w islamie, w bahaizmmie i wielu innych. Podobieństwa występujące w wierzeniach na wszystkich kontynentach to gniew boga lub bogów, deszcz jako przyczyna potopu, niewielka liczba osób uratowanych z potopu, wraz z ludźmi uratowanie zwierząt i/lub roślin, przybicie do góry, ofiary złożone przez ocalonych i pojawienie się tęczy. Teoria o ogólnoświatowym zasięgu potopu, tak mocno sugerowana przez Biblię i „potwierdzana” dawniej przez osady polodowcowe, dziś wielu uznaje za sprzeczne z biologią (rozmieszczenie i ewolucja gatunków) i geologią. W chwili obecnej kreacjoniści są grupą, która najsilniej wspiera teorię o potopie ogólnoświatowym, inni natomiast  popierają raczej teorie o potopach lokalnych, większych i mniejszych: wylewach rzek, wlaniu się Morza Śródziemnego w dzisiejszą nieckę Morza Czarnego, upadkach meteorów, tsunami itp. Przeciwnicy twierdzą, że gdyby tak było, Bóg kazałby Noemu uciekać, a nie budować arkę, ale po pierwsze, co za różnica jak go uratował, po drugie arka jest bardziej widowiskowa niż paniczna ucieczka, a po trzecie jak tu uciekać z taką hordą zwierzaków?
Ale mu tu gadu gadu, a tam woda opada. Noe wypuścił kruka, potem wypuścił gołębia, a potem Bóg kazał mu wyjść z arki. Nawiasem mówiąc, ja bym się wściekła: powiedziałam głąbowi, że ma zbudować arkę, zamknęłam za nim drzwi, w końcu mi gniew przeszedł i i „zamknęłam upusty niebios”, a ten dalej zamiast mi wierzyć i czekać spokojnie, to się bawi w gusła i puszcza kruki i gołębie. Hodowca się, kurcze, znalazł. A propos, kruk i gołąb zdają się potwierdzać teorię, że potop był lokalny, ponieważ kruk nie wrócił, a gołąb, zanim poszedł sobie z tej menażerii, przyniósł gałązkę oliwna w dziobie, a wszystko to działo się na długo przed tym, zanim Bóg uznał, że Noe może opuścić arkę.
Ziemia obeschła, wszystkie zwierzęta i rodzina Noego wyszli z arki, Noe zbudował ołtarz dla Boga i złożył ofiarę, a Bóg kazał im być płodnymi i zapełnić ziemię. Po raz kolejny.


Dzień 33


24.07.2010



                                                                                  „Nocą słyszę, jak coraz bliżej
                                                                                drżąc i grając krąg się zaciska”
                                                                                                       K.K.Baczyński

Bomba za bombą, aż noc jak płomień,
Karabiny ściskają w spotniałych dłoniach,
Zza barykady huki wystrzałów,
A każdy echem odbija się w skroniach.

Nowy dzień wstaje, dzień odejścia, nie walki,
Stare Miasto zostaje, a oni w kanały.
Kolumna Zygmunta stoi, choć pociskiem trafiona,
Pałace sypia nad nimi ochronne wały.

Jakże ciężko jest odejść, gdy serce zostało,
A sklepienie kanałów dla myśli za niskie.
Każdy z nich myśli o tych, co zostali.
Nigdy jeszcze to miasto nie było im tak bliskie.

Są już w Śródmieściu, połowa ich doszła,
Reszta odcięta na kolejnych zakrętach.
Miłość do miasta, nienawiść do Niemca,
Łuna nad miastem, a pożar w ich sercach.

Zamyśliłam się nad cynamonem i konfiturą


19.06.2011

Dziś chciałam Was zaprosić do Petroneli, na jej cynamonowy wiersz z konfiturą. Zaglądam do niej regularnie i czytam, co napisała. Ostatnio trafiłam na wiersz, który zamieściła na blogu 3.11.2007 roku. Wiersz jest tak piękny, że musiałam się z Wami nim podzielić, z Wami, którzy nie znacie Petroneli, i z Wami, którzy ją znacie, ale może ten wiersz wyleciał Wam już trochę z pamięci. Mnie zachwycił do łez.


Ty, który istniejesz
od początku mojego nieba,
bądź
jabłkiem codziennym
i mlekiem
bądź
kromką porannego chleba

Ty, który zacząłeś
 istnienie
na skraju mojego nieba
przyjdź w płaszczu
z jesiennych liści
przyjdź
tego mi trzeba.

Zanurzyłam usta
w konfiturach z wiśni
a pod powiekami
zamknięty
żar sadu mi się przyśnił.
i w sadzie roztańczone
koniczyny szalone
i siana stogi wiatrem
poszarpane,
… i obłoki
biegnące po niebie
w słońcu rozkochane.




A tak w ogóle… wczoraj była rocznica….

O co chodzi ze świętami


18.12.2009

Czy nadal istnieje coś takiego jak świąteczne, bożonarodzeniowe tradycje? W wielu domach na pewno tak, ale od pewnego czasu można zaobserwować zanikanie tego, co kiedyś tak hołubiły nasze prababcie i babcie. Poza tym te tradycje, mam wrażenie, niektórzy traktują jak dopust boży.
Kiedy jeszcze daleko do świąt...
Przed Bożym Narodzeniem następuje czas przygotowań. Ile domów, tyle zapewne technik podejścia do tego zagadnienia. Można rzucić się na sprzątanie w ostatnim tygodniu i szaleć do północy ze szmatką i ścierką. Ten sposób ma niewątpliwą zaletę ograniczenia sprzątania do kilku dni, ale taką wadę, że wycieńczony wielogodzinnym, a raczej wielodniowym non-stop sprzątaniem osobnik (czy też częściej osobniczka), przy stole wigilijnym przytuli się do karpia i uśnie nie doczekawszy pierwszej kolędy. Inni sprzątają po troszku codziennie, albo po troszku w weekendy, bo jak wiadomo w obecnych czasach niewielu szczęściarzy nie pracuje na dwa czy trzy etaty i ma po południu czas. W ten sposób nie są oni tak zmęczeni, ale za to na ich nastrój wpływa negatywnie fakt, że od miesiąca lub dłużej nie robią nic innego tylko sprzątają, a poza tym te same miejsca musieli sprzątać po kilka razy, bo zdążyły się zabrudzić „w przerwach”. Tak źle, i tak niedobrze, powiedzieliby ci, którzy sprzątają wtedy kiedy mają akurat na to czas i ochotę, a nie dlatego, że są święta.
„Napisz proszę...”
Tygodnie przedświąteczne to też wysyłanie kartek. Na szczęście już za nami te czasy, kiedy trzeba było wysyłać kartki na miesiąc wcześniej bez żadnej gwarancji, że dojdą na czas. Teraz poczta funkcjonuje na tyle dobrze, że jeśli tylko wyślemy kartkę, to dojdzie. No właśnie. Nowoczesna technika wkradła się i do świąt. Już nie tylko z wakacji, ale też na święta, smsy zaczynają zastępować kartki. I co sobie taki ktoś myśli, że postawię telefon na półce, żeby popatrzeć na życzenia?
Co z tą choinką?
Nie jestem jeszcze taka stara, ale pamiętam, że choinkę ubierało się kiedyś w Wigilię, a babcia zawsze mówiła mi, że na Trzech Króli trzeba już ją rozebrać. Jeśli chodzi o rozbieranie, to zapewne z braku chętnych widzimy choinki jeszcze do Wielkiejnocy. Ale za to jeśli chodzi o ubieranie, to tutaj idziemy wciąż do przodu. Ciekawe czy zwykłe gospodarstwa domowe dorównają kiedyś w tej dziedzinie supermarketom, które zaczęły sprzedawać choinki i ozdoby świąteczne zaraz po Wszystkich Świętych. Mam nadzieję, że nie. I mam nadzieję, że w dekoracjach nigdy nie dorównamy Amerykanom, którzy obwieszają całe domy i ogrody lampkami i świecidełkami. Mówi się wprawdzie o niektórych paniach, że „obwiesiła się ozdobami jak choinka”, ale to nie jest pozytywne określenie!
Pierwsza gwiazdka tuż tuż...
A pani domu nadal w kuchni. Tradycyjnie dwanaście potraw, choć czytałam ostatnio, że w dawnych czasach na chłopskich, uboższych stołach, bywało tylko pięć potraw, a na szlacheckich – tyle, ile się tylko dało, żeby zapewnić dostatek na cały rok. Ale tu chyba naprawdę nie chodzi o ilość. Jeśli przygotowane z sercem, chętnie i radośnie, to dobrobyt zapewi i trzy i trzydzieści potraw, ale jeśli gospodyni już przy siódmej potrawie przeklina swój los, który zmusił ją do takiego wysiłku, to niech lepiej usiądzie w fotelu i zostawi tego karpia, bo się wszyscy domownicy udławią jej złością, to jest – ością.
„Jeśli nie chcesz mojej zguby...”
Kupowanie prazentów jest tak samo miłe jak ich dostawanie. A przynajmniej powinno być, oczywiście jeśli kupujemy z miłością. A to oznacza dużo wysiłku z naszej strony. Przede wszystkim prezent ma sprawić radość obdarowanemu. Kilka niewypałów z najbliższego otoczenia? Proszę bardzo. Wieża stereo dla bardzo biednej rodziny, która ze swej strony mogła się zrewanżować tylko pudełkiem słodyczy – niby w dobrej wierze, ale było im głupio otrzymać taki kosztowny prezent. Dwie kule w pudełku – nie wiadomo do czego służące, a co gorsza, widziane wcześniej w domu wręczającego – czyli tzw prezent przechodni. Słodycze dla bardzo otyłej ciotki. Żyrandol. Dezodorant z przeceny, z ceną. Krokodyl....
A może na ryby?
Na ryby oczywiście się nie da, ale na narty już tak. Albo na Malediwy. Niektórzy w ogóle nie uznają świąt i wykorzystują wolny czas na realizację swoich planów wyjazdowych, ruszając w jak najbardziej egzotyczne miejsca i zostawiając za sobą cały zgiełk świąt.. Inni usiłują połączyć dwa w jedno i wybieraja zorganizowane wyjazdy typu tydzień na nartach plus wieczerza wigilijna w rodzinnej atmosferze. Jak obcy sobie ludzie mogą stworzyć rodzinną atmosferę, pozostawię bez odpowiedzi.
Czas zaczynać!
Na stole biały obrus, pod obrusem sianko, na stole nakrycie dla niespodziewanego gościa, dzielimy się opłatkiem i składamy sobie życzenia. Rodzinna atmosfera pełna miłości. Czy to nie są czasem te najważniejsze tradycje? Troska o innych, ciepłe słowa, spokój, miłość. A właściwie: dlaczego tylko w święta? Może będzie chwila, aby zastanowić się nad tym w ten świąteczny czas...



                           Wesołych Świąt!!!