wtorek, 16 stycznia 2018

Zamek (1)

24.10.2009

Rozdział 1

- Dobrze się czujesz?
- Tak, mamo.
Pomyślała, że jeśli jeszcze raz będzie musiała odpowiedzieć na to pytanie, to chyba zacznie krzyczeć. Miała też wielką ochotę odpowiedzieć „nie”, zresztą zgodnie z prawdą, ale na myśl o serii pytań domagających się szczegółów poczuła obrzydzenie.
Z drugiej strony matka nie miała przecież nic złego na myśli, jej zainteresowanie i troska były szczere. Julia nie była okazem zdrowia, w przeciwieństwie do swej młodszej siostry, Marty. Marta nigdy nie spadła z drzewa, nigdy nie bolało ją gardło, mogła jeść wszystko, co pojawiło się w zasięgu jej rąk, nie miała bólów stawów, nie łamała  kończyn. Julia wolała o tym nie myśleć, bo lista chorób i wypadków, które nie przytrafiały się jej siostrze była zabójczo długa i była to, niestety, również lista chorób i wypadków, które przytrafiły się jej.
Słońce grzało paskudnie przez szybę. Było oczywiście jak zwykle z niewłaściwej strony, czyli z jej strony. Marta usiadła z prawej strony, żeby Julia mogła korzystać z cienia, ale to było ładnych parę godzin temu. Słońce przemieściło się i teraz jedynym ratunkiem byłoby usiąść z przodu. Skoro jednak cały czas twierdziła, że czuje się dobrze, uznała, że lepiej nie prosić matki o zamianę miejsc.
Bardzo się cieszyła na ten wyjazd. Przekładali go wielokrotnie z różnych powodów, Julia też oczywiście miała w tym swój udział. Patrząc przez okno na przesuwający się krajobraz, zastanawiała się dlaczego właśnie ją to spotkało. Wyświechtane pytanie, ale któż go sobie nie zadaje? Reprezentowała inne podejście do problemu niż wujowie, ciotki, krewni i znajomi. Ci w większości wyrażali współczucie dla jej rodziców, którzy musieli się nią zajmować. Pewnie, kosztowała ich fortunę, nie mówiąc o tym, ile czasu jej poświęcili. Też było jej ich żal. Wiele razy zdarzało się, że odwoływali spotkania, przekładali wyjazdy, a nawet pożyczali pieniądze. Ale więcej współczucia miała dla siebie samej. Dzieciństwo kojarzyło się jej głównie z własnym pokojem, a właściwie z sufitem własnego pokoju. To była rzecz, którą najczęściej oglądała, leżąc w łóżku z powodu kolejnych chorób. Ojciec w końcu sprowadził jakiegoś malarza z pretensjami do bycia artystą i na suficie pojawili się bohaterowie bajek w śmiesznych sytuacjach. Była ojcu za to bardzo wdzięczna, zwłaszcza że dodatkową atrakcją był dzień, w którym na jej, już nastolatki, prośbę, inny malarz usiłował zamalować „dzieło”...
Większość lekarzy była zdania, że jej wyjątkowo słaby układ odpornościowy jest odpowiedzialny za to, że byle wirus rozkładał ją na cztery łopatki. Nie miała AIDS, nie, po prostu: obniżenie odporności. Część autorytetów twierdziła, że w okresie dojrzewania wszystko wróci, a raczej osiągnie, normę. Jakoś przestali tak twierdzić, kiedy stała się kobietą, a następny miesiąc walczyła o życie zmagając się z zapaleniem płuc. Do głosu dorwała się druga część uczonych medyków, którzy zgodnym chórem twierdzili, że jak przejdzie okres dojrzewania i hormony się uspokoją, wszystko zacznie działać jak w zegarku. Teraz miała lekko ponad 19 lat i zastanawiała się, czy to już nie czas uznać, że okres dojrzewania się skończył. Ciekawiło ją jaki teraz wyznacznik czasowy ustanowią lekarze. Może urodzenie dziecka? Jeśli tak, to długo poczekają na potwierdzenie lub zaprzeczenie tej teorii.
Julia nie była brzydką dziewczyną. Wysoka, szczupła, ale nie chuda mimo wielu pobytów w szpitalach, miała sięgające ramion, cienkie, ale gęste włosy koloru starego drewna i dość mocno zielone oczy. Była oczytana, inteligentna i miała swoiste poczucie humoru, objawiające się głównie żartami na temat swój i lekarzy. Interesowała się wieloma rzeczami i gdyby tylko miała kontakt z ludźmi... To niestety nie było jej dane. Uczyła się w domu, a koledzy i koleżanki Marty ograniczali się do zdawkowego „Cześć”. Z Martą też była dziwna sprawa. Nie miały zbyt dużo wspólnych cech. Owszem, siostra była opiekuńcza i troskliwa, ale Julia wolałaby raczej mieć w niej  towarzystwo do rozmowy i wspólnego wyjścia niż pielęgniarkę. Ten styl przejęła chyba od rodziców, zresztą większość ludzi traktowała ją w ten sposób. Czasem miała chęć krzyknąć „Nie jestem jajkiem, nie stłukę się, jeśli mnie dotkniecie!” Ale jajko to złe porównanie, wazon, tak, kryształowy wazon, wszyscy sprawdzają, czy nie ma rys i bezpiecznie stoi i wystarczy. Nie, to też nie to, taki wazon to chociaż się podziwia, ona budziła tylko litość.
 - Jak tam, Julka?
- Wszystko dobrze, tato.
Przez moment rzeczywiście tak było. W swoich rozważaniach zaszła tak daleko, że zapomniała o bólu kręgosłupa, mdłościach, upale i cholernym słońcu prażącym w kark.
- Zaraz zrobimy mały postój.
- A daleko jeszcze?
- Bo ja wiem... Jeśli zaufać tej mapie i temu, co widać na drodze, to jakaś godzina jazdy.
- To może się nie zatrzymujmy? Naprawdę nieźle się czuję, a po postoju będzie nam wszystkim jeszcze trudniej wrócić do samochodu. No i szybciej dotrzemy na miejsce.
Wymiana spojrzeń między rodzicami. Tradycyjne uniesienie brwi u ojca, matka przekrzywiła głowę i zmarszczyła usta.
- Dobrze, jedźmy, ale obiecaj, że powiesz, jeśli uznasz, że wolisz chwilę odpocząć.
- Jasne, tato.
Jak zwykle, nikt nie zapytał Marty o zdanie. Julia czasem zastanawiała się czy siostra nie czuje do niej nienawiści w takich momentach. Wystarczyło przecież zagadnąć ją jednym słowem, pozwolić wyrazić swoje zdanie, i tak na pewno zgodziłaby się z resztą, a o ile lepiej by się czuła. A może ona tak woli? Tym sposobem ma więcej wolności, nikt jej nie pyta o zdanie, więc i ona tego nie robi. Julia przez chwilę analizowała swoja siostrę. Marta chyba była szczęśliwa, miała wiele koleżanek, ciągle pojawiali się w domu nowi chłopcy, nigdy nie spędzała sobotnich wieczorów na kanapie przed telewizorem. Ale z drugiej strony rodzice pozwalający na wszystko szesnastoletniej dziewczynie nie wzbudzali zaufania. I to nie było tak, że pytali gdzie idzie, z kim, o której wróci, a po powrocie interesowali się, co się wydarzyło. Marta rzucała w przestrzeń „Wychodzę” ,a odzew na to hasło brzmiał „Wróć przed dziesiątą”. O 21.30 rodzice wyłączali telewizor i szli do swojej sypialni; Julia słyszała czasem skrzyp drzwi, zgrzyt klucza, bywało, że na dworze robiło się już widno.
Marta nigdy nie opowiadała Julii o tym, co robi wieczorami, ale czasem miała rano taki wyraz twarzy, że raz i drugi prawie sprowokowała Julię do pytań. Prawie. Bo raz wszedł ojciec, za drugim razem Marta upuściła i stłukła kubek, a za trzecim razem kiedy Julia już miała zadać pytanie, siostra spojrzała na nią... Nie, chyba nie potrafi tego opisać. W oczach Marty był wstyd i ból, nienawiść i smutek i Julia przestraszyła się. Przypomniała sobie, że w nocy obudziły ją krzyki. Myślała, że to sąsiedzi, ale patrząc na Martę, zdała sobie sprawę, że była w błędzie. Nocna awantura była po tej stronie drzwi.
To było parę tygodni temu. Dwa.... Trzy.... może.....
Julia zasnęła.






- Co?
- Dobre wieści. Jadą nowi. Są już w drodze.
- Rewelacyjnie. Kiedy tu będą?
- W mieście za pół godziny. Ale na pewno pojadą najpierw do hotelu.
- Szykujmy się więc.



Grudzień 2010

28 grudnia 2010
Drodzy czytelnicy!
Nadeszła ta chwila, kiedy muszę się przyznać sama przed sobą i przy okazji przed wami, że … jestem gruba. 
Jak wygląda stan na dziś? Fatalnie. 80kg żywej wagi, nie mieszczę się w prawie żadne ciuchy z butami włącznie, jest mi ciężko się schylić, szybko się męczę, boli mnie kręgosłup i kolana i czuję się z tym bardzo źle. I to nie jest efekt poświąteczny, niestety, gdyby tak było, można byłoby mieć nadzieję, że to wkrótce zwalczę. Ale nie, przez święta jedynie dobiłam do okrągłej cyferki, tyjąc zaledwie pół kilograma.
Już was słyszę z pytaniami „a ile masz wzrostu?” albo stwierdzeniami „trzeba kupić większe ciuchy”. Wszystko świetnie, tylko wiecie, ja przy tym samym wzroście jeszcze niedawno ważyłam 60kg….    A kupowanie nowych ciuchów dla takiego wyglądu zupełnie przestało mnie bawić, zresztą jak przy każdych następnych pięciu kilogramach zamiast nad tym panować będę kupowała nowe ciuchy, to wkrótce będę ważyć tonę i z mieszkania będą mnie wyciągać dźwigiem. Ubraną w żagiel z Daru Pomorza.
Czemu tak jest? No dobrze, zacznę od analizy przyczyn.
jem bardzo dużo
nie ruszam się prawie wcale
W zasadzie wystarczy, to są najważniejsze przyczyny. Jem dużo, bo lubię, potrafię po prostu siedzieć i jeść coś czytając albo oglądając. Sprawia mi przyjemność gotowanie i spożywanie wytworów swojej pracy, lubię też jeść to, co ktoś zrobi albo to, co pysznego przyniosę ze sklepu. A ruszam się mało, bo po pierwsze mi się nie chce, po drugie mam mało czasu, a po trzecie mi się nie chce. Masakra.
W swoim życiu przećwiczyłam już cała masę różnych diet. Byłam na dietach „jedno-produktowych”, typu zupa prezydencka albo same owoce. Nie dałam rady. Próbowałam diety 1000 kalorii, nie powiem, wtedy były rezultaty, ale niestety jakieś krótkotrwałe. Może dlatego, że potem zaczęłam znów jeść na umór. Próbowałam też głodówek, oraz diety rosnącej, czyli stopniowego zwiększania zjedzonych kalorii aż do normalnego poziomu. Też nic nie dało. Może dlatego, że nie potrafiłam powiedzieć „stop” w którymś momencie zwiększania. Na zmniejszenie żołądka nie pójdę, amfetaminy ani extasy brać nie będę, tabletek odchudzających się boję jak ognia. Ale chciałabym znów ważyć koło 60kg…
Przy ostatniej sesji odchudzania powiedziałam sobie, że jak się nie uda, to się nie uda, nie chce mi się więcej odchudzać, jak będę gruba to będę. Na chwilę schudłam, potem zaczęłam znów nabierać wagi, no i nie przejmowałam się tym, zgodnie z tym, co sobie powiedziałam : nie to nie. Ale tak się nie da, przynajmniej w moim przypadku, bo potrafię się doprowadzić do stanu tragediozy. Więc znów się biorę za siebie.
Tym razem mam zamiar wprowadzić zmiany „na stałe”. Jestem już w takim wieku, że muszę pamiętać o swoich kolanach, kręgosłupie, o tym, że przemiana materii mi się zmienia, że nie wszystko już powinnam jeść, a na pewno nie w takich ilościach jak dotąd, że powinnam się ruszać, żeby nadal funkcjonować i dożyć tych 120 lat w dobrym stanie.
Kiedy zacząć? Nie ma w zasadzie dobrego czasu na zaczęcie takiego przedsięwzięcia, ale to też oznacza właściwie, że nie ma też złego czasu. Zawsze będą jakieś święta, wesela, urodziny i tym podobne okoliczności łagodzące. A przecież chodzi właśnie o to, żeby zmienić całość swojego życia bez względu na porę roku, uroczystości i nastrój. Dlatego też myślę, że zacznę po prostu od jakiegoś dnia, który akurat mi przyjdzie do głowy. Co myślicie o dniu dzisiejszym? Będzie w sam raz?
Potrzebny mi plan, wsparcie, dużo silnej woli. Postanowiłam spróbować przy pomocy bloga i Was, drodzy blogerzy. Mam zamiar dzielić się tu z Wami wszystkimi sukcesami i porażkami (których mam nadzieję będzie jak najmniej) na swojej drodze do zdrowego odżywiania się i zdrowego trybu życia. Zaglądajcie, piszcie, wspierajcie!

29 grudnia 2010
No dobrze, zaczęłam – podjęłam decyzję, że trzeba coś zrobić.
Dzisiejszy dzień to będzie ocena sytuacji.
Już się zaczynam bać.
Ale cóż.
Jak się powiedziało „A”, to teraz trzeba będzie przejść przez kolejne litery alfabetu.

29 grudnia 2010
Taaaak.
Waga powiedziała mi „wchodzić pojedynczo” 
Matko, nigdy w życiu nie ważyłam 80 kilogramów….
Pomocy!

29 grudnia 2010
Śniadanie:
mleko : 120kcal
chleb : 250kcal
ser : 72kcal
pasta z tuńczyka : 34kcal
pomidor : 13 kcal
ogórek : 5 kcal

Razem : 474 kcal

To jakbym miała iść na dietę 1000 kcal, to właśnie zjadłam połowę swojego przydziału prawie 


29 grudnia 2010 
Drugie śniadanie:
bułka : 240kcal
masło : 75kcal
plaster białego sera : 104 kcal
jogurt : 120 kcal
banan : 123 kcal
 
Razem : 662 kcal
 
no coraz lepiej, coraz lepiej… teraz się dopiero okazuje, gdzie jest pies pogrzebany. 
pies? a jakiej rasy? 
nie wolno tracić humoru  


29 grudnia 2010 
Obiad :
Zupa: 270 kcal
Kasza : 84 kcal
Hummus : 200 kcal
Marchew : 35 kcal
Dodatki do surówki : 124 kcal
Kompot : 180 kcal
 
Razem : 893 kcal
 
Hmmmm….. a tu jeszcze pół dnia przede mną….

29 grudnia 2010 
Podwieczorek :
ciastko : 285 kcal
Herbata jest bez cukru, to jej nie liczę. I tak jest masakrycznie. A to tylko kawałek drożdżowego przecież. A co by było jakbym chwyciła za moją ulubioną napoleonkę? 

29 grudnia 2010 
Kolacja :
milion kalorii  


30 grudnia 2010 
3170 kcal. 
Musiała minąć cała noc, żebym zebrała się na odwagę i policzyła, ile w końcu wczoraj zjadłam, czyli ile zjadam przeciętnie. 
Ok, trzeba się przyznać do tego, zjadam przeciętnie dziennie ponad 3 tysiące kalorii. Tyle to nawet górnik na przodku nie potrzebuje. 
Stwierdzam w związku z tym, że (mimo że miałam cichą nadzieję, że tak nie będzie) zasada pierwsza mojego przechodzenia na zdrowy tryb życia to jednak bedzie : 
                        jeść mniej 
Wychodzi na to, że będe musiała zjadać mniej więcej 1/3 tego, co dotychczas, jako że kobieta w moim wieku potrzebuje tak naprawdę około 1200 kcal dziennie. 
Przyjmuję do wiadomości. 
Jak to zrobić, to nie teraz. Jestem w ciężkim szoku i muszę dojść do siebie. 

30 grudnia 2010 
Znalazłam w sobie dość duzo strachu w sprawie odchudzania, a jest on związany z tym, że jak człowiek chudnie, to zazwyczaj najpierw chudnie tam, gdzie wcale nie chce. Obawiam się, że stracę swój biust, a na twarzy jak schudnę to zaczna mi się pojawiać zmarszczki. 
Trzeba cos na to wymysleć . 

31 grudnia 2010 
Waga to nie wszystko
… więc jeszcze parę liczb mnie opisujących.
lecę od dołu  
42cm
64cm
111cm
113cm
97cm
110cm
i juz mi nie jest tak wesoło jak parę linijek temu…  

31 grudnia 2010 
Załamałam się…
Ale może im więcej takich faktów stanie mi przed oczami tym większe samozaparcie będę miała, zeby cos  z tym zrobić?

31 grudnia 2010
To jak już taka szczera jestem ze sobą….
Nie pamiętam kiedy ostatnio się ruszałam …. wyjąwszy walenie w klawisze i klikanie myszą….

Śmierć to część życia

11.09.2010

Master  Yoda :
„Death is a natural part of life. Rejoice for those around you who transform into the force. Mourn them, do not. Miss them, do not. Attachment leads to jealousy. The shadow of greed, that is... Train yourself to let go of everything you fear to lose... The fear of loss is a path to the dark side.”

Mistrz Yoda:
„Śmierć to naturalna część życia. Ciesz się, kiedy ludzie wokół ciebie łączą się z Mocą. Nie opłakuj ich, nie tęsknij za nimi. Przywiązanie prowadzi do zazdrości. To prawie tak jak chciwość. Ćwicz się, abyś mógł pożegnać się ze wszystkim, czego obawiasz się utracić. Strach przez stratą to ścieżka w kierunku ciemnej strony. „


Cytat z filmy „Star Wars”, „The Revange of the Sith”

„Hello” Lionel Richie

10.05.2010

I've been alone with you
Inside my mind
And in my dreams I've kissed your lips
A thousand times
I sometimes see you
Pass outside my door
Hello!
Is it me you're looking for?
I can see it in your eyes
I can see it in your smile
You're all I've ever wanted
And my arms are open wide
Because you know just what to say
And you know just what to do
And I want to tell you so much
I love you

I long to see the sunlight in your hair
And tell you time and time again
How much I care
Sometimes I feel my heart will overflow
Hello!
I've just got to let you know
Because I wonder where you are
And I wonder what you do
Are you somewhere feeling lonely?
Or is someone loving you?
Tell me how to win your heart
For I haven't got a clue
But let me start by saying I love you

Hello!
Is it me you're looking for?
Becuase I wonder where you are
And I wonder what you do
Are you somewhere feeling lonely?
Or is someone loving you?
Tell me how to win your heart
For I haven't got a clue
But let me start by saying I love you





Na pierwsze danie - przyjaźń

27.10.2009


Czy mieliście kiedyś takie wrażenie, że dookoła was jest cała masa osób, ale nikogo tak naprawdę nie ma? Znajomi, przyjaciele, bliscy, koledzy i koleżanki, panie i panowie, szanowni zgromadzeni! A gdzie w tym wszystkim jest miejsce na osobę?
Zacznijmy od definicji. Nie interesuje mnie ta dotycząca, kolegów, czy znajomych, interesuje mnie ta dotycząca przyjaciół. Kto to jest przyjaciel. Najczęstsze skojarzenie to chyba „prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie”. Jest słuszne.... chyba. Łatwo jest mówić o sobie, że jest się czyimś przyjacielem, kiedy życie kwitnie jak jabłonka wczesną wiosną i wszystko jest słodkie i pachnące. Tragicznie jest, jeśli przy pierwszym problemie, osobnik/osobniczka mieniąca się przyjacielem/przyjaciółką, zakłada kalosze i zmyka jak przed mrówkami faraona. To zdecydowanie nie jest przyjaźń.
Ale czy tak samo ostro należy osądzić kogoś, kto dał sobie radę w wielu sytuacjach, pomógł przy wielu problemach, ale w końcu już nie daje rady? Innymi słowy: czy przyjaciel ma prawo się poddać? Wyobraźmy sobie siebie w takiej sytuacji: latami przyjaźnimy się z kimś, kto wciąż wdeptuje w jakieś problemy. Najczęściej niestety, jako że życie jest chorobą pełną nawrotów, wdeptuje w takie same problemy. Nasze tłumaczenia nie pomagają. Jest płacz, zgrzytanie zębów, ataki histerii, obiecywanie sobie, że już nigdy więcej, a za jakiś czas ta sama polka – galopka. Szlag by świętego trafił. Mamy w tym momencie dwa wyjścia: albo będziemy bardziej święci od świętego i po raz kolejny wyciągniemy dłoń, albo się poddamy.
Decyzja taka nie należy do łatwych.
Wydaje mi się, że wiąże się ona z tym, jak ogólnie postrzegamy siebie jako osobę i jak widzimy ta przyjaźń. Osoba w stylu „matki Polki” , zawsze gotowa wziąć na siebie dowolny ciężar, będzie zapewne trwała do końca, swojego, albo swojej przyjaciółki. Mocna osobowość, dla której niemożność poradzenia sobie z jakimś problemem jest niezrozumiała, odwróci się w końcu plecami mamrocząc pod nosem „masz co chciałeś/łaś”.
Na tym polu minowym widzę jednak ścieżkę, która wydaje się prowadzić w dobrym kierunku. A kierunek ten to doprowadzić do tego, żeby osoba z problemami zaczęła sobie zdawać sprawę z tego, że mimo że ktoś koło niej jest i ją wspiera, to jednak musi sobie dać rade ze swoim problemem sama. Najwyraźniej nie chodzi przecież o wkręcenie śrubki, tylko o nieumiejętność nabywania doświadczenia i korzystania z niego w przyszłości. Będzie to w pewnym sensie postawienie własnej granicy” jestem przy Tobie, widzę Twój problem, ale już nie będę go za Ciebie rozwiązywać. Już nie”. W końcu w życiu jest cała masa różnych drzwi, można pokazać tej osobie różne opcje, ale to ona musi wybrać i przez nie przejść.
Piękna definicja, prawda? Ale co z tego, kiedy nadal marzy nam się taki przyjaciel, który zawsze pogłaszcze po głowie, zaparzy kolejna melisę i przenigdy nie skrytykuje, bo przecież kocha. Cóż, może niech to pozostanie w sferze marzeń. Nie oszukujmy się : przyjaciel, który przenigdy nie krytykuje albo nie zna nas w ogóle, albo mu w ogóle na nas nie zależy, albo .... pomaga nam trwać w naszych błędach. Zostawiłabym głaskanie po głowie, ale tylko w sensie dosłownym, z tej charakterystyki. No i oczywiście melisę.
Ciężko jest zostać opuszczonym przez przyjaciela. Wiem z własnego doświadczenia jak to boli. Teraz jednak często się zastanawiam, czy to nie było jedyne wyjście. Należałam właśnie do tych osób, którym popełnianie tych samych błędów przychodziło z naturalna łatwością. Pewnym  usprawiedliwieniem były tutaj moje  pokłady kompleksów, niskiej samooceny, zaszłości z dzieciństwa, przekonań, wmówionych schematów i tego wszystkiego, co składa się na dorosłego w momencie przekraczania progu dzieciństwa. Ale wiem to dopiero teraz. Na pewno nie wybrali sobie dobrego momentu na postawienie tej granicy, ale myślę, że właśnie ekstremalność sytuacji doprowadza w końcu do zastanowienia się nad tym, dokąd to zmierza. Ja zmierzałam od dłuższego czasu w stronę przepaści, budując sobie kolejny kawałek drogi na kolejnych doświadczeniach. Myślę, że już wiem, czemu odmówili mi swojego towarzystwa.
Wyłania się z tego kolejny problem. Oto ja, odbijam się od dna i wyskakuję jak korek na powierzchnię, żeby zaczerpnąć po raz pierwszy od dłuższego czasu świeżego powietrza. Rozglądam się z nadzieję wokół, kto mnie przywita. Nie wszyscy tu są. A więc płynę na poszukiwania tych, których brakuje. Chyba to boli jeszcze bardziej: dopływam, a tu drzwi zamknięte na kłódki, rygle i zasuwy. Pukam. Nic. Wracam ponownie. Wita mnie kartka: „Akwizytorom dziękujemy, mamy dość własnych problemów”.
Oto ja – sprzedawca problemów. Błąd – jaki sprzedawca – daję je za darmo, w pakiecie, z bonusami i gwarancją.
Dawałam.
Wierzę, że już nie daję.
Wiem, że nie.
Jednak tych dwoje drzwi pozostanie już zamknięte, chociażby z tej przyczyny, że ja już ich nie będę otwierać. Nie, nie obraziłam się. Po prostu : odpuszczam. Nasze drogi się rozeszły i widzę, że nie tylko z ich inicjatywy, ale z mojej przyczyny też. Oddziaływanie jest zawsze obustronne.
Nadal marzę o przyjaźni. Ale teraz zdrowej. Już nie chcę płakać, że przyjaciel nie ma dla mnie czasu danego dnia – już wiem, że mimo że spotyka się z kimś innym, nie znaczy to, że przestałam być jego/jej najlepsza przyjaciółką. Już wiem, że w przyjaźni trzeba czasem usłyszeć bolesną prawdę. Uczę się jak taką bolesną prawdę powiedzieć. Wiem, że nawet najbliżsi przyjaciele mogą mieć miejsca w duszy, do których się nawzajem nie wpuszczą. Że mogą czegoś odmówić. Po prostu – że są oddzielną jednostką, osobą, a nie syjamskim bratem lub siostrą.
Czy udało mi się stworzyć jakaś definicję? Chaos troszkę. Może posprzątam z lekka.
Przyjaciel mówi prawdę. Wspiera, ale nie żyje za Ciebie. Jest do Ciebie podobny, ale ma swoje odrębne cechy. Kocha Cię, ale nie bezwarunkowo – nie jest przecież twoją matką.

A Ty mu w tym wszystkim nie przeszkadzaj.

Potęga astronomii

20 października 2009

Seledynowy i przejrzysty zielony,
druga odsłona,
Walka z Niebieskim*
którego kiedyś znałeś
Spływając w dół dźwięk obija się
Wokół lodowatych wód pod ziemią
Jowisz i Saturn Oberon Miranda
A także Tytania Neptun Tytan
Gwiazdy czasem przerażają

Oślepiające znaki trzepoczą migają migają migają
Pif paf tratatata
Straszą schody Pilot Pirx**
Kto tam

Seledynowy i przejrzysty zielony
Dźwięk otacza lodowate wody pod
Seledynowy i przejrzysty zielony
Dźwięk otacza lodowate wody pod
Pod ziemią





Tytuł oryginału „Astronomy dominé”, autor: Pink Floyd
Tłumaczenie: Shaak Ti

*W oryginale: the blue – blue to oprócz koloru („niebieski”) oraz przymiotnika („smutny”) również rzeczownik oznaczający reprezentanta Oxfordu lub Cambridge w sporcie
**W oryginale : Dan Dare, pełne dane pułkownik Daniel McGregor Dare, komiksowa postać pilota międzygalaktycznego, o wyjątkowych umiejętnościach i jeszcze bardziej wyjątkowym szczęściu, obdarzonego poczuciem humoru, prawdomównego i godnego zaufania.

Pójdę za Tobą

12.10.2009

Byłem gdzieś na zewnątrz, kiedy powiedziałaś
Powiedziałaś, że mnie potrzebujesz
Patrzyłem na siebie, byłem ślepy
Nic nie widziałem

Chłopiec bardzo stara się być mężczyzną
Matka trzyma go za rękę
Gdy przestaje myśleć zaczyna płakać
Dlaczego?

Jeśli ty odchodzisz
To i ja odchodzę - pójdę w ślad za tobą

Jeśli ty odchodzisz
To i ja odchodzę - pójdę w ślad za tobą

Byłem w środku
Kiedy zburzyli te cztery ściany
Wyglądałem przez okno, zgubiłem się
Ale zostałem odnaleziony

Jeśli ty ty odchodzisz
To i ja odchodzę - pójdę w ślad za tobą

Twoje oczy zataczają krąg
Rozumiem Cię, gdy się w niego zanurzam
Twoje oczy, twoje oczy...

Jeśli ty ty odchodzisz
To i ja odchodzę - pójdę w ślad za tobą

Pójdę za tobą
Pójdę za tobą



Tytuł oryginału : "I will follow"
Autor : U2

Plecak z instytucją do wzięcia

15.10.2009

Coraz trudniej jest pisać w dzisiejszych czasach o Bogu, bogach, religii, wierze i kościele. Zaraz znajdzie się ktoś, kto stwierdzi, że jego uczucia religijne zostały obrażone  albo też zacznie po prostu przekonywać, że moje przemyślenia, wierzenia czy jakkolwiek by to nie nazwać są całkowicie błędne i zacznie mnie nawracać. Albo też, w wersji bardziej ekstremalnej, straszyć piekłem.
Tak jak napisałam w poście, w którym się przedstawiałam każdemu, kto chciałby poczytać, jestem wierząca. Tylko że w naszym kraju wypowiedzenie takich słów od razu wiąże się w ludzkich umysłach z kościołem katolickim. Natomiast jedyną rzeczą, jakiej jestem pewna na moim obecnym etapie poszukiwania Boga, jest to, że chcę mieć jak najmniej do czynienia z kościołem katolickim, a jeśli się uda – to nie chcę mieć z nim nic wspólnego.
Wśród wielu rzeczy, które drażnią mnie w tej instytucji, jest przede wszystkim to, że jest to instytucja. Ma władcę, przywódców, archiwa, flagi, mundury, stolicę, pieniądze, prasę, radio i telewizję, dochody, armię, i wszystko inne, co kojarzy się z dobrze funkcjonującym państwem. Nie ma w nim za to zasad, które usiłował przekazać człowiek, od którego ta instytucja twierdzi, że wzięła swój początek.
Weźmy pierwszy z brzegu przykład. Niech mi ktoś pokaże w którymkolwiek momencie Nowego Testamentu, że Jezus mówi o tym, kto ma być przywódcą chrześcijan po jego śmierci. Próżny trud. Jezus nigdy nie wspominał o tym, że ktokolwiek ma być przywódcą. Co więcej, kiedy tylko apostołowie zaczynali się spierać, kto z nich jest największy, natychmiast ich karcił. "Nie tak ma być między wami; ale ktokolwiek by chciał między wami być wielki, niech będzie sługą waszym. I ktokolwiek by chciał być między wami pierwszy, niech będzie sługą waszym."  - Mt 20, 26-27.  Dla mnie to już wystarczy. Owszem, naród żydowski miał królów, ale nie od początku. „W owych dniach nie było króla w Izraelu. Każdy zwykł czynić to, co w jego własnych oczach było słuszne.” - Sdz 21, 25. Żeby wszystko było jasne, nie uważam wcale, aby się narodowi żydowskiemu wiodło bez królów jakoś wielce rewelacyjnie, z drugiej jednak strony, kiedy już mieli króla, to poza drobnymi wyjątkami, też za dobrze nie było. Poza tym istota sprawy tkwi w tym, że kościół katolicki najwyraźniej chciałby sobie zostawić niektóre elementy judaizmu, nawet jeśli na podstawie Biblii widać, że są one sprzeczne z tym, czego nauczał Jezus. Noszenie płaszcza na dwóch ramionach to nie jest cecha godna podziwu.
Na swoje usprawiedliwienie kościół często podaje fragment: Zaprawdę powiadam: Ty jesteś Piotr [czyli Skała], i na tej Skale zbuduję Kościół mój, a bramy piekielne go nie przemogą. I tobie dam klucze królestwa niebieskiego; cokolwiek zwiążesz na ziemi, będzie związane w niebie, a co rozwiążesz na ziemi, będzie rozwiązane w niebie.” – Mt 16, 18-19. Jak dla mnie, interpretacja tego fragmentu tak, aby uzasadniała wybieranie papieży oraz całą resztę hierarchizacji kościoła, to dorabianie teorii do faktów, a fakt jest taki, że komuś tu się zachciało władzy. Biorąc ten tekst tak, jak on rzeczywiście wygląda, Jezus mówi Piotrowi, że pomoże mu być jak skała jeśli chodzi o to,  w co wierzy, aby nic go nie zmogło; że Piotr wejdzie do królestwa niebieskiego otwierając sobie drzwi kluczem, jakby wchodził do swojego domu (co nie jest takie dziwne – jeśli jak skała będzie trwał w swej wierze, królestwo niebieskie będzie jego domem); a także, że cokolwiek zrobi na ziemi będzie miało takie samo odniesienie w niebie, czyli skutki jego czynów pójdą za nim. W skrócie: wierzy w niego, obiecuje mu i grozi palcem. W jeszcze większym skrócie – naucza.

Pamiętajmy cały czas, że Jezus nauczał nie elitę społeczeństwa, lecz prostych ludzi, nie sądzę aby wypowiadając powyższe słowa miał na myśli: „będziesz papieżem, będziesz rządził wszystkimi, a cokolwiek postanowisz będzie słuszne”, zbyt skomplikowane a co ważniejsze - niezgodne z jego zasadami. Tak jednak to zostało zinterpretowane, co doprowadziło między innymi do wprowadzeniu w 1870 roku dogmatu o nieomylności papieża. W ten prosty sposób kościół katolicki sam na siebie ukręcił bicz, bo wraz z udowodnieniem, że Ziemia krąży wokół Słońca, okazało się, że jednak papież nie jest nieomylny. Na szczęście dla nich, instytucja kościoła katolickiego była już tak dobrze osadzona w ówczesnym świecie, że potrafiła sobie z tym świetnie poradzić. Najpierw paląc opornych na stosie, potem nabierając wody w usta, wreszcie po cichutku wycofując się ze swoich geocentrycznych poglądów i natychmiast zajmując się innymi ważkimi problemami tego świata, tak aby zręcznie ukryć fakt przyznania się do błędu w potoku wymowy na inny temat.
Kolejna kwestia to taka, że kościół katolicki uzasadnia Rzym jako stolicę chrześcijaństwa tym, że
Piotr, według nich pierwszy biskup Rzymu, zginął tutaj męczeńską śmiercią. Trudno to uznać, biorąc pod uwagę fakt, że Nowy Testament nawet nie wspomina o tym, żeby Piotr w  Rzymie w ogóle był. Są inne źródła, pisma z tego okresu, ale wspominają one co najwyżej o możliwym pobycie Piotra w Rzymie, żadne z nich nie uzasadnia mianowania go biskupem Rzymu, ani wprowadzenia sukcesji na tę posadę.
Podobny wywód można byłoby przeprowadzić na temat każdego z wymienionych przeze mnie punktów.  Tylko po co? Wystarczy je podsumować stwierdzeniem, że nie są oparte na tym, czego nauczał pierwszy chrześcijanin, a nauczał wielu całkiem sensownych rzeczy. Bez popadania w antyklerykalny ton  poprzestanę na stwierdzeniu faktu, że nie uważam aby otaczanie czcią człowieka, uważanie go za nieomylnego, budowanie złożonej hierarchii, posiadanie banków albo armii było tym, co pociąga mnie w religii. Więc na początku swojej drogi szukania sposobu dotarcia do Boga, pozbywam się oto wieloletniego bagażu w plecaku z napisem „katolicyzm”. Stawiam go tu, przy tym słupku. Jeśli ktoś chce, to można sobie go wziąć. Tylko nie miejcie do mnie pretensji, jeśli zawartość was rozczaruje.






Zdarzenia zwykłe i bardziej zwykłe

24.10.2009

Zdarzenia zwykłe i bardziej zwykłe
Rozsypały się na podłodze
Korowód sytuacji
Pięcioro bohaterów
Przemiana życia we wspomnienia boli
Czas
Ten nieubłagany siewca zmarszczek

Byle chociaż oszczędził pamięć

Zamyśliłam się nad przemijaniem

14.11.2010


Zamyśliłam się nad przemijaniem. Pewnie z powodu jesieni. Odpowiedź na pytanie „dlaczego?” - „bo idzie jesień” sprawdza się tylko w pierwszych klasach podstawówki. Potem życie wymaga od nas bardziej nieszablonowej odpowiedzi. Cóż, kiedy nie potrafię odpowiedzieć sobie, dlaczego coś przemija, może na to po prostu nie ma odpowiedzi, a ja uparcie szukam. Nie lubię zmian, zmian zanikania, więdnięcia, ochładzania. Ale powrotu do dnia wczorajszego nie ma, nawet jeśli nie umiem umościć się w dniu dzisiejszym. Dlatego liczę na jutro.

„Na każdym zebraniu jest taki moment kiedy ktoś musi zacząć…”


10 października 2009

Nazywam się GłodnaŻycia. Imion mam kilka: Poetynka, U2fanka, Ciekawostka, Refleksja. Mam też kilka indiańsko brzmiących przezwisk, na przykład Cięty Język, Ta, Która Nie Wie Jak Wierzyć, Ciemna Strona Księżyca. Cóż, Ty też kiedyś zostaniesz Indianinem.
Mieszkam sobie w nie za dużym mieście, w którym, jak na całym świecie, wiele rzeczy wymaga ode mnie abym przeszła odwracając głowę albo ruszyła na krucjatę. Nie zawsze budzi się we mnie Lwie Serce, ale od niedawna umiem sobie to wybaczać i jednocześnie cieszyć się, kiedy udaje mi się postępować zgodnie ze swoim sumieniem.
Przeżyłam masę przykrych wydarzeń i otarłam się o śmierć. Kilkukrotnie. Zarówno dosłownie, jak i w przenośni, z różnych przyczyn i w różnych okolicznościach. Ślady zostały, na duszy i na ciele. Te na ciele już dawno nie bolą, te na duszy jeszcze tak. Ale pozostało we mnie też coś dobrego: przekonanie, że warto żyć.
Wierzę bardzo mocno, że Bóg istnieje i czuwa nade mną, czuję jego obecność i chcę, aby był w moim życiu. Nie wiem tylko, która droga do niego prowadzi. „Tylko”, a to tak wiele.
Mam otwarty umysł i serce. Coś jednak jest we mnie zamknięte; moje ja, w formie przetrwalnika, gdzieś we mnie. Coraz częściej słyszę jak sobie nuci, coraz głośniej i wyraźniej, choć nie mogę rozróżnić słów. Jeszcze.
Miewam sny jak filmy warte Oscara i bezsenne noce, kiedy myśli przypominają kolonię mrówek w trakcie przeprowadzki.
Rozmawiam ze swoimi roślinami. Kocham swoje dwie kotki i przeprowadzam przez jezdnię ślimaki i polne myszy. Nie jadam swoich przyjaciół.
Marzę i realizuję swoje marzenia.
Mam wiele bliskich osób i uczę się od nowa, jak mówić im, ile dla mnie znaczą. Wciąż mam nadzieję na przyjaźń na całe życie.
Chcę mieć w życiu swoją ścieżkę, którą będę podążać. Będę jej szukać przelewając swoje myśli tutaj, aż wszystkie kawałki układanki trafią we właściwe miejsce.
A więc zaczęłam. Trochę mi to wyszło tak, jak rzeczywiście na zebraniu na statku w filmie „Rejs” – nie powiedziałam na razie nic znaczącego i usiadłam. Chociaż… przedstawić się choć w pewnym stopniu to też dobry początek.
Piszmy więc.
Shaak Ti