niedziela, 21 stycznia 2018

Maj 2011


1 maja 2011
Spinam się w takim razie.
Wczoraj poćwiczyłam brzuch i udało mi sie uciąć drugie danie obiadowe.

Zamierzam to dziś utrzymać. 

 2 maja 2011
Ćwiczę. Drugie danie ograniczone. Ledwo dociągam do kolacji. Nie ma mowy o próbach ograniczenia. Może spróbuje w takim razie wieczorem ćwiczyć ramiona?

3 maja 2011
Zapomniałam o ramionach.  Może dziś się uda.
Ale za to mniejszy problem z dociągnięciem do kolacji był. Dziś chyba też nie będzie. I pocieszające jest to, że mimo gości na obiedzie, ja i tak zjadłam tylko tyle ile mi „przysługiwało”. 

 4 maja 2011
Poćwiczyłam ramiona. Dziś dodałam też nowe ćwiczenie na uda i nowe na brzuch.
Następnym nowym dodatkiem jest smarowanie kilku następnych części ciała, co w sumie daje rezultat : smaruję wszystko.  Mam nadzieję, że rezultaty będą zanim zbankrutuję na żele i kremy. 
Jedzenie ok, choć już o tej porze chce mi się mocno jeść, więc ograniczanie kolacji chyba dzis też nie wyjdzie…
Ale nie jest źle 

 5 maja 2011
Jestem z siebie dumna – trzymam się. 

 7 maja 2011
Jestem z siebie jeszcze bardziej dumna, bo w tym tygodniu udało mi się zmobilizować i wykonać zadanie pod tytułem „sport” oprócz tych codziennych ćwiczeń, które wykonuję. Poćwiczyłam tai chi. Mam nadzieję, że w przyszłym tygodniu też mi się tak uda. Raz w tygodniu sport – to byłoby chyba w moim przypadku na razie wystarczająco i na pewno byłby to duży sukces. 

 9 maja 2011
Na razie wszystko planowo, oby tak dalej 

 13 maja 2011
To może ja podsumuję tydzień?
Początek był całkiem dobry, ale potem atak stresu związany z pracą i trochę nie wyszło.  jeden ogromny obiad, jedna ogromna kolacja i dwie opuszczone serie ćwiczeń i smarowania. Ech…
Ale znów w tym tygodniu udało mi sie zrealizować plan „Uprawiam sport”. To sukces. 
Teraz od jutra przede mną kilka dni bardzo intensywnej pracy, musze uważać, żeby jeść w miarę logicznie i może jednak uda sie wyciąć choć kilka chwil na ćwiczenia.

 16 maja 2011
Strasznie dużo pracyyyyyyyyyyyyy 
Jak tu nawet myśleć o zdrowym trybie życia?
Ale już niedługo.

 23 maja 2011
Dobra.
Oświadczam, że okres szaleństwa pracy powoli zbliża się do końca. Przez najbliższe dwa – trzy tygodnie nie będzie może luzu, ale przynajmniej sytuacja powinna wrócic do normy.
Niestety jestem chora, co jak wiadomo nie nastraja pozytywnie do żadnych działań. 
No i cholera przytyłam pół kilo…………… tragedioza…..

26 maja 2011
Zrzuciłam te pół kilo :):):)

29 maja 2011
Powoli wracam do wszystkich dobrych obyczajów, które znów zatraciłam z powodu nawału pracy. Jak ogarnę resztki nawału i jak wrócę do wszystkich to pogadamy. 

 30 maja 2011
A dziś udało mi się znaleźć czas na uprawianie sportu.  Godzinka yogi. Jak na mój gust – super. 

 31 maja 2011
Jeszcze dwie rzeczy i będzie dobrze 

Zamek (6)


15.03.2010

Rozdział 6


Julia myślała gorączkowo, jednocześnie walcząc z ogarniającą ją paniką. Drzwi nie mogły przecież tak sobie zniknąć! I dlaczego jest tak ciemno? Postanowiła na razie myśleć, że wysiadło światło i dlatego również drzwi się niekontrolowanie zamknęły. Przekonała samą siebie, że w panice musiała macać nie tą ścianę i dlatego wydało jej się, że drzwi zniknęły. Wyciągnęła ręce na boki i zrobiła najpierw krok w lewo.
-         Jak zrobię trzy, nie pięć, kroków w jedną stronę i nie napotkam drzwi ani rogu, to idę w drugą stronę – postanowiła. Wizja posuwania się wzdłuż ściany w nieodpowiednim kierunku przerażała ją, chociaż tak naprawdę nie wiedziała już zupełnie, który kierunek jest właściwy.
-         Raz.... dwa..... trzy.....cztery......pięć.... Nic tu nie ma, zawracam- zaszeptała do siebie Julia.
Zrobiła pięć kroków powrotnych ..... a potem pięć następnych....ściana była jednolita, lekko chropowata, żadnych drzwi, zakrętów, rogów korytarza.
-         Przecież jak drzwi się zamknęły to prawie nie ruszyłam się z miejsca.... -   pomyślała w coraz większej panice.
Postanowiła powtórzyć doświadczenie, ale zwiększyć ilość kroków do dziesięciu. Odliczyła dziesięć w jedną stronę..... dziesięć w drugą stronę..... nic. Łzy zaczęły wzbierać pod powiekami. Zdała sobie sprawę, że coś jest nie tak. Bardzo nie tak. A właściwie nie tyle zdała sobie sprawę, ile straciła wiarę w swoje logiczne wyjaśnienia sprzed chwili. Jej umysł funkcjonował już tylko częściowo logicznie, opanowała się jednak. Pomyślała, że skoro była tak głupia, że najwyraźniej poszła lub pobiegła ileś kroków od drzwi, to jedynym wyjściem jest teraz odliczać coraz więcej kroków od punktu wyjścia w obie strony aż wreszcie dotrze do końca korytarza.
-         Piętnaście....
-         Piętnaście...
-         Dwadzieścia...
-         Dwadzieścia....
-         Czterdzieści....
-         Czterdzieści...
-         Sto...
-         Sto...
-         Sto dwadzieścia...
-         Sto jedenaście.
Dłoń nie napotkała oporu. Przed Julią otworzyła się przestrzeń. Usiadła na podłodze.
-         To przecież niemożliwe. Nie mogłam odejść aż tak daleko od drzwi. Chyba że....
Julia nagle zdała sobie sprawę na czym polegał jej błąd. Od jakiegoś momentu, nie wiedziała tylko od kiedy, nie odliczała kroków powrotnych, tylko w obie strony tą samą liczbę. W ten sposób za każdym razem przesuwała się w jedną stronę . Ale miało to też pozytywy. Jeśli przesunęła się tutaj i napotkała korytarz, to znaczy że drzwi były dokładnie w przeciwną. Julia wstała, położyła rękę na ścianie i zaczęła iść coraz szybciej. Za chwilę panika znów dała o sobie znać i Julia zaczęła biec, już zupełnie niekontrolowanie i całkiem wbrew sobie. Zanim zdołała opanować atak paniki, zabrakło jej tchu. Nie wiedziała jak daleko odbiegła od miejsca gdzie była na początku. Nie wiedziała, gdzie jest, skąd przyszła, ile czasu minęło. Zatrzymała się, usiadła, oparła o ścianę, żeby pomyśleć.
Najpierw, że przecież w końcu rodzice zorientują się wkrótce, jeśli już się to nie stało, że nie ma jej i Marty. A może Marta wyszła bezpiecznie z tej dziwnej sali i już jej szukają? Może wystarczy posiedzieć tutaj chwilę, zamiast biegać tak bezsensownie? A co, jeśli biegnąc oddaliła się od ludzi, którzy jej szukają? Lepiej posiedzieć tutaj i poczekać na rozwój wydarzeń.
Julia zasnęła nawet nie wiedząc kiedy. Nie przeszkadzała jej ani półsiedząca pozycja, ani twarda podłoga, ani chłód. Obudziła się tylko dlatego, że znów męczył ją koszmar. Znów ten sam korytarz bez wyjścia, krata na końcu. Tym razem sen trwał trochę dłużej. Wędrowała znów tymi korytarzami, zaglądając do pokoi i szukając kogoś. Znów widziała tych ludzi za kratami, przywiązanych do łóżek, znów czuła ich cierpienie. Jej krzyk odbił się echem od ścian i ucichł gdzieś w oddali. Natychmiast zaczęła krzyczeć znowu, kiedy otrzeźwiła się i zdała sobie sprawę, że rzeczywistość jest tak samo przerażająca.
Zatkała sobie usta dłonią i zacisnęła zęby. Już nawet nie wiedziała, czy oczy ma otwarte czy zamknięte, i tak było jednakowo ciemno.
-       A więc nikt mnie nie odnalazł. - pomyślała. To znaczyło, że Marta najprawdopodobniej też utknęła w zamku, inaczej wskazałaby rodzicom dokładnie gdzie jest Julia i poszukiwania zajęłyby chwilę. Co robić?
Przyszedł jej do głowy jakiś artykuł, który dawno temu czytała, o tym jak szczury radzą sobie z poszukiwaniem jedzenia w labiryncie. Ona nie musiała uczyć się trasy i wracać potem do danego miejsca, wystarczyłoby jej znaleźć się w miejscu z którego wyszła, postanowiła więc zastosować pierwszą część szczurzego pomysłu. Wstała, położyła prawą rękę na ścianie i ruszyła do przodu szybkim krokiem, przyrzekając sobie w duchu nie stracić kontaktu z tą ścianą. Choćby miała obejść w ten sposób cały zamek, musi w końcu wrócić do drzwi, którymi tu weszła.
Postanowiła liczyć sobie do sześćdziesięciu, aby mieć jakąkolwiek orientację w upływającym czasie. Kiedy przeliczyła tak już dwadzieścia razy, poczuła, że coś przesuwa się po jej głowie. Zdusiła krzyk, skuliła się, ale nie oderwała ręki od ściany. Po chwili powoli wyciągnęła lewą rękę w górę.
To co otarło się o jej głowę, to był sufit. Korytarz zniżył się gwałtownie. Julia powoli wyciągnęła rękę w lewo. Ściana była tuż koło jej ramienia. A więc korytarz się również zwężył. To nie wróżyło niczego dobrego i raczej na pewno nie był to właściwy kierunek, ale Julia postanowiła iść naprzód.
Zdążyła znów kilkanaście razy odliczyć minutę, kiedy zauważyła, że podłoga nie jest już tak równa jak przedtem. To samo wyczuwała pod dłonią, którą dotykała ściany, i pod  lewą dłonią, którą zdecydowała się przesuwać po suficie, żeby wiedzieć, jak bardzo ma się zgarbić. Pod stopami zaczęły się pojawiać kamienie, najpierw pojedyncze, o które się potykała, potem coraz więcej, aż w końcu zaczęła stąpać po warstwie gruzu. Julia stwierdziła, że ten korytarz chyba się stopniowo zawala i do innych lęków dołączył ten przed zasypaniem.
Pochylała się coraz niżej. Nagle z całej siły uderzyła w coś czołem. Osunęła się na skalne rumowisko. Czoło bolało porządnie. Pod palcami poczuła coś mokrego i wiedziała, że to krew. Pośliniła palce i próbowała przemyć ranę, której nie widziała. Znalazła w kieszeni chusteczkę higieniczną i przyłożyła ją do czoła. Pocieszający był fakt, że chusteczka nie robiła się mokra, więc ranka była powierzchowna.
Julia poczuła nagle powiew świeżego powietrza na twarzy. Zaczęła macać rękoma w górę i w dół. Po chwili wszystko było jasne: korytarz właśnie w tym miejscu zamieniał się w tunel. Julia zaczęła płakać. Koszmar powrócił. Najpierw te drzwi, teraz tunel, będzie się nim czołgać, a na końcu będzie krata... co się dzieje? Dlaczego to wszystko jest takie nieprawdopodobne i nierealne, a jednak się dzieje? Dlaczego jeszcze jej nie szukają?
Postanowiła wejść do tunelu. Sen snem, a jeśli nawet na końcu jest krata, to albo ją wyłamie, albo będzie można wołać o pomoc, na pewno ktoś usłyszy.
Powoli i ostrożnie, Julia zagłębiła się w tunel.






-         Co z nią?
-         Weszła do tunelu wentylacyjnego.
-         Acha. Nie zgubcie jej.
-         To niemożliwe. Ma tam siedzieć?
-         Tak, potem się nią zajmę. A teraz weźcie się do roboty.
-         Oczywiście.



Złej tanecznicy


11.09.2010


 „Jeśli Ci się nie chce jeść, nie gań pokarmu”


Cytat z książki Rabindranatha Tagore „Rosnący księżyc”

TSA "51"


20.06.2010


Idąc cmentarną aleją szukam ciebie, mój przyjacielu
Odszedłeś bo byłeś słaby jak suchy liść
Dziś możemy dotknąć się naszymi pustymi duszami
Obnażyć swe oszustwa i nasze wypalone sumienia
Już nikogo nie dręczą nasze mdłe spojrzenia
Dziś jesteśmy nareszcie sami w ten listopadowy wieczór


Idąc jesienną aleją szukam ciebie, mój przyjacielu
Chcę być tylko z tobą przez kilka małych chwil
Pomóż mi przywołać dawne lata, ożywić śpiących ludzi
Pomóż mi pokonać smutek, który pozostał gdy nagle odszedłeś
Już nikogo nie dręczą nasze mdłe spojrzenia
Dziś jesteśmy nareszcie sami w ten listopadowy wieczór...


Dorosłe Dzieci Toksycznych Rodziców


01.12.2009

Rodziców się nie wybiera. Poznają się dwie osoby, stwierdzają, że chcą być razem na całe życie i mieć dzieci, albo zaliczają wpadkę i pobierają się albo i nie, w każdym razie – dają nam życie. W pewnym sensie można powiedzieć, że nas stwarzają. Jeśli komuś to stwierdzenie się nie podoba ze względu na „boskie” konotacje, może sobie je zastąpić innym. Dla mnie oddaje ono dokładnie to, co się dzieje. Kiedy już się urodzimy, ich ingerencja w nasze życie powinna stopniowo maleć. Nie zawsze się tak dzieje i znamy wszyscy trzydziestoletnie „duże dzieci” uczepione maminej spódnicy, za które rodzice przeżywają życie. Ale nawet rodzice zupełnie nietoksyczni mają na nasze późniejsze życie niezaprzeczalny wpływ. Oprócz tego, że dają nam życie, powiedziałabym więc, że rodzice nas również kształtują, jak figurkę z gliny. Niestety zbyt często robią to „na swój obraz i podobieństwo” albo według swoich własnych wyobrażeń o idealnym dziecku. I wtedy często się zdarza, że figurce się coś odłupie, wiadomo bowiem, że glina, aczkolwiek plastyczna, ma swoje ograniczenia.
Jednym z fatalnych w skutkach typów rodzica jest „mi się nie udało, więc tobie musi”. Niespełnione marzenia, niezaspokojone ambicje, niezrealizowane plany i wszystko inne z „nie” na początku zostaje ulokowane w dziecku. Ktoś tam całe życie chciał być lekarzem, ale się nie udało, więc dziecku się uda. Lata taka bida z jednych korepetycji na drugie, bo to i chemia, i fizyka, i biologia by się przydała, zdolności w tym kierunku na poziomie minus dwa, a chęci jeszcze mniej, bo chciałaby tak naprawdę zostać ogrodnikiem i rozmawiać z kwiatami. Ale weź tu powiedz takiemu rodzicowi, że chcesz być „tylko” ogrodnikiem. Będzie Hiroszima i Nagasaki razem wzięte. Niektórzy się decydują i chwała im za to, dzięki temu mamy więcej zadowolonych z życia ogrodników i mniej lekarzy przyjmujących pacjentów z miną pod tytułem „ po jaką cholerę mi ktoś włazi do gabinetu”.
Pośrednio z tematu ambicji rodzi się inny typ rodzica: wiecznie niezadowolony. Tylko z czego taki malkontent jest tak naprawdę niezadowolony? Z tego jakie ma dziecko? Czy też z tego jakim sam jest człowiekiem ale „wywala” to na dziecko? Jak w filmie „American Beauty”, gdzie ojciec najpierw zlał syna i wyrzucił go z domu podejrzewając o bycie gejem, a potem sam okazał się homoseksualistą.  Od razu przypomina mi się też fragment książki Sue Townsend „Bolesne dojrzewanie Adriana Mole'a”, kiedy to rodzice, sprowokowawszy najpierw pytanie, dokładnie opowiedzieli swojemu synowi  jakiego to syna chcieliby mieć. Kto czytał, ten wie, kto nie czytał, temu powiem: obraz był tak daleki od rzeczywistości, że biedny Adrian napisał następnego dnia w swoim dzienniku, że  „poczucie niższości, które przybrało jeszcze większe rozmiary, kiedy leżałem bezsennie w nocy rozmyślając o wymarzonym synu” swoich rodziców dało mu tak w kość, że poszedł wyżalić się do babci. Babcia jest świetną instytucją, która zawsze pocieszy, ale , ratunku!, czy dzieci mają chronić się u babci przed zajadłą krytyką ze strony swoich rodziców? To z filmu i literatury, ale życie codzienne daje takie same przykłady. Dziecko jest oddzielna osobą i jest jakie jest. A rodzice potrafią być niezadowoleni absolutnie ze wszystkiego: od stopni, poprzez brak dziewczyny, nadmiar dziewczyn, orientację seksualną, nieumiejętność naprawienia samochodu, brak zdolności do gry na pianinie, skupianie się na sporcie, nieuprawianie sportu, podejście do wiary, aż po bałaganiarstwo lub zbytni porządek. Bezustanne jeremiady pod hasłem „zobacz jaki/a jesteś do niczego” sprawiają, że nosimy w sobie „rodzica krytycznego”, który mimo że rodzice już umilkli, nadal mówi nam jakimi nieudacznikami jesteśmy. Ponieważ nasze sukcesy i dobre strony są pomijane jako oczywiste, a cały czas skupienie jest na negatywach, rodzi się brak akceptacji dla samego siebie, poczucie niższości, przekonanie, że zasługujemy na karę itd. Stąd już tylko krok do nieszczęścia.
Inny typ rodzica to taki, który uważa, ze dziecko jest zawsze dzieckiem, nawet jak ma już 19 lat i w związku z tym właściwie nie wie nadal, co jest dla niego dobre. I wcale nie chodzi mi tutaj o to, żeby na wszystko dziecku pozwalać, nie reagować na zachowania zagrażające zdrowiu i życiu albo przyklaskiwać absolutnie wszystkim fanaberiom. Rodzic też może, i powinien, mieć własne zdanie, jest też od tego, żeby wychowywać, może powiedzieć, że się na coś nie zgadza i świetnie jeśli jeszcze wyjaśni dlaczego. Ale jeśli rodzic mówi do dziecka „rób tak jak Ci mówię, to wtedy będzie dobrze, a jak będziesz robić po swojemu to będzie źle” to już nie jest wychowanie. To łamanie w dziecku, czy tez młodym człowieku, zdolności rozróżniania dobra i zła, nie wspominając już o tym, że jest to kolejna przyczyna braku wiary w siebie. Skoro dostajemy taki przekaz, że sami nie umiemy podjąć właściwych decyzji, to potem boimy się tych decyzji podejmować. „Wiemy”, że i tak będą złe. Życie zamienia się w samospełniająca się przepowiednię, bo psychologowie od dawna twierdzą, ze to co nam się przydarza w życiu, w dużej mierze zależy od tego, jaki mamy obraz świata.
Są jeszcze tacy rodzice, którzy się przestają rozumieć i się rozstają. Może to i lepiej. Dziecko nie  wysłuchuje kłótni, nie jest świadkiem bijatyk. Tylko że dla takiego rodzica, któremu nie zostanie przyznana opieka nad dzieckiem, rozwód jest często z dzieckiem, nie tylko z małżonkiem/ małżonką. Prościej. Wygodniej. Zwłaszcza jeśli strona, która została „przy dziecku” wiecznie nastawia potomstwo przeciwko drugiemu rodzicowi. Ale, mimo że może jest to mniejsze zło, to właśnie zło. Brak jednego z rodziców w codziennym życiu zawsze odbije się negatywnie na psychice dziecka. A co jeśli rodzice zostają ze sobą dla tzw dobra dziecka? Nawet jeśli  nie są w stanie wojny stuletniej bez początku i końca, dziecko i tak wyczuwa napięta atmosferę, brak uczucia. W obu przypadkach dziecko wyrabia w sobie poczucie odpowiedzialności za zaistniała sytuację, nawet jeśli głośno tego nie wypowiada, nie potrafi nazwać, a nawet może nie do końca sobie zdaje sprawę, ze ma w sobie takie uczucie. W głowie młodego człowieka zaczyna kiełkować myśl „gdybym tylko był/była inna, rodzice......” itd. Potem w dorosłym życiu taka dobrze zakorzeniona myśl doprowadza do sytuacji absurdalnych, kiedy ktoś przyjmuje na siebie odpowiedzialność za całe zło tego świata i nawet jeśli małżonek pije i bije, to i tak winę przypisuje sobie druga strona.
Pozbyć się naleciałości z dzieciństwa jest równie trudno jak przykleić z powrotem część, która odpadła z glinianej figurki tak, by nie został ślad. Praktycznie trzeba byłoby od nowa zagnieść gliniane ciasto i ukształtować ludzika od początku. Zwłaszcza w przypadkach ekstremalnych, o których tutaj nie pisałam zbyt wiele, takich jak molestowanie przez rodzica, czy przemoc fizyczna. Ale i przemoc psychiczna, bo tak należałoby nazwać niektóre zachowania ukochanych rodziców terroryzujących dzieci swoimi wymaganiami i bezustanną krytyką oraz brakiem akceptacji, pozostawia bardzo głębokie ślady. Niby przyklejona część się trzyma, ale wciąż widać miejsce złączenia i w kolejnych sytuacjach życiowych głos sprzed lat powtarza te same słowa, a nas paraliżuje ten sam strach. Dorosłe Dzieci Toksycznych Rodziców.



Gnom


20.02.2010

Chcę ci opowiedzieć historię
O pewnym małym człowieczku, jeśli mogę
O gnomie zwanym Skrzywek Zrzęda
A małe gnomy siedzą w domach
Jedzą, śpią i piją winko

Ubierał się w szkarłatną tunikę
Niebiesko-zielony kaptur, wyglądało to nieźle
Przeżywał wielka przygodę
W trawie, na świeżym powietrzu wreszcie
Podejmował gości wytworną kolacją,  czekał na swoje pięć minut

I wtedy pewnego dnia
Hura, jeszcze jeden sposób, żeby gnomy mogły powiedzieć
Och, rany

Spójrz na niebo, spójrz na rzekę
Czy to nie piękne?
Spójrz na niebo, spójrz na rzekę
Czy to nie piękne?

Łazić tu i tam, znajdować miejsca do odwiedzenia

I wtedy pewnego dnia
Hura, jeszcze jeden sposób, żeby gnomy mogły powiedzieć
Och, rany, och rany

Tytuł oryginału : „The gnome”

Autor : Pink Floyd

Historie dla chłopców


28.02.2010

Jest takie miejsce gdzie idę
Kiedy jestem daleko
Jest taki program telewizyjny
I mogę dorastać

Czasem bohater mnie porywa
Czasem nie mogę odpuścić
Hej hej

Jest taki album
Z czymś więcej niż zdjęcia
Jest taka historyjka obrazkowa
Która wywołuje u mnie śmiech

Czasem ta pani mnie porywa
Czasem nie odpuszczam
Hej hej

Historie dla chłopców
Historie dla chłopców
Historie dla chłopców
Historie dla chłopców
Historie dla chłopców

Jest takie miejsce gdzie idę
I ono jest częścią mnie
Jest radio
I będę się czołgał
Czasem bohater porywa mnie
Czasem nie mogę odpuścić
Hej hej

Historie dla chłopców

Tytuł oryginału : „Stories for boys”

Autor : U2

Stos świętych ksiąg


28.02.2010

Z pojęciem religii większości ludzi kojarzy się pojęcie świętej księgi. Cóż to takiego? Jest to księga, zbiór pism, która przez wyznawców danej religii jest uznawana za źródło prawdy religijnej, przepisów dotyczących jej przestrzegania itd. Jest pisana przez proroków danej religii lub ich uczniów, często też jest uznawane, że została im podyktowana bezpośrednio przez istotę boską.

Wielkie religie światowe prawie wszystkie posiadają takie święte księgi. Jedynie buddyzm się od nich odróżnia, ponieważ jego święta księga, aczkolwiek tak nazywana, nie jest otaczana takim kultem , jakim swoje święte księgi darzą inne religie. Przez długi czas buddyjskie prawdy były przekazywane ustnie, nie było spisanej księgi praw, a nastąpiło to dopiero około 486 roku p.n.e. na soborze buddyjskim, kiedy to zebrano te ustne przekazy zapamiętane przez uczniów Buddy. Tipitaka, bo tak brzmi jej nazwa, nie pretenduje więc do bycia księgą napisaną przez, czy pod wpływem istoty boskiej, jest po prostu zbiorem nauk Buddy. Oprócz niej do świętych tekstów zalicza się również wiele innych tekstów, takich jak komentarze czy żywoty Buddy. W buddyzmie tybetańskim zaś wszystkie teksty, które zawierają odniesienia do Buddy są uznawane za święte. Jednym z bardziej znanych tekstów stworzonych przez Tybetańczyków jest bar-do t'os-grol - (tzw. Tybetańska Księga Zmarłych) - święta księga buddyzmu tybetańskiego odkryta w XIV wieku - zbiór rytuałów, które się sprawuje nad umierającym autorstwa Padmasambhawy, który zaszczepił buddyzm w Tybecie.
Islam, judaizm i chrześcijaństwo mają swoje święte księgi. Świętą księgą islamu jest Koran. Wyznawcy tej religii twierdzą, że został on podyktowany prorokowi Mahometowi przez archanioła Gabriela posłanego przez Boga.  Ostateczna redakcja Koranu dokonała się po śmierci Mahometa, kiedy spisano i ostatecznie ustalono brzmienie tekstów ułożonych w 114 sur. Muzułmanie tak bardzo wierzą, że Koran przedstawia dokładnie słowo w słowo przesłanie Boga, że często niechętnie patrzą nawet na tłumaczenia Koranu z języka arabskiego. Judaizm uznaje świętość Tory, czyli Pięcioksięgu Mojżeszowego, którą wedle przekonań religijnych Żydzi dostali od samego Boga pod górą Synaj podczas ucieczki z Egiptu. Tora zawiera wszystkie wskazówki prawa niezbędne do wypełnienia Przymierza Izraela z Bogiem. Pozostałe księgi, takie jak Jozuego, Sędziów, proroków większych i mniejszych mają również wysoką rangę, jako że Żydzi uznają, że dobre zrozumienie Tory wymaga komentarzy, przypowieści i przykładów z historii Izraela, które te księgi zapewniają. Bardzo ważnym odniesieniem jest też Talmud, stanowiący pewnego rodzaju komentarz do Tory. Chrześcijaństwo uznaje świętość Starego Testamentu, ale występują tutaj znaczące różnice między protestantami, katolikami i prawosławiem, dotyczące ilości ksiąg. Ostateczny, obowiązujący dla katolicyzmu kanon ogłosił dopiero Sobór Trydencki w 1546 r,  przyjmując za natchnione niektóre z odrzuconych przez rabinów księgi, natomiast  Marcin Luter opowiedział się za przyjęciem kanonu hebrajskiego, podobnie jak część teologów prawosławnych.  Natomiast Kościoły ormiański, koptyjski, syryjski i etiopski uznają kanon przyjęty przez katolicyzm rozszerzając go ponadto o kilka ksiąg apokryficznych. Poza Starym Testamentem chrześcijaństwo uznaje świętość Nowego Testamentu, czyli zbioru czterech Ewangelii, Dziejów Apostolskich, Listów Pawła, Jakuba, Piotra, Jana i Judy oraz Apokalipsy, zredagowanych ostatecznie w I i II w. Tutaj też nie obeszło się bez wątpliwości, które wyrażał głównie Marcin Luter,  względem Listu do Hebrajczyków, Listów Jakuba i Judy oraz Apokalipsy.
Kiedyś już pisałam, że Bóg jest jeden i niezależnie od tego jak do niego wołamy to i tak jest ta sama „osoba”. W związku z tym twierdzę, że jeśli te święte księgi pochodzą od Boga, to wszystkie pochodzą od jednego Boga. I tu zaczyna się pod górę. Wszystkie te wątpliwości dotyczące tego, co jest świętą księgą , a co nie jest, wywołują wątpliwości we mnie i zmuszają mnie do myślenia.  Po pierwsze: dlaczego ludzie mają decydować o tym, że księga należy do świętych lub też nie? 1546, tysiąc pięćset lat po życiu i śmierci tego, kogo uważają za proroka, a tysiące po tym kiedy powstawały te księgi (Xwiek p.n.e. - najstarsze części Starego Testamentu), nagle grupa ludzi nazywających się chrześcijanami - katolikami siada i stwierdza, że te księgi uznajemy za święte, a te już nie. Każdy inny odłam chrześcijaństwa ma swoje własne wątpliwości i jedne księgi uznaje, a inne nie. Można byłoby powiedzieć, że skoro takie decyzje są podejmowane na szczeblu „ludzkim” to gdzieś tu zatraca się cała wiara w świętość tych pozostałych ksiąg. Po drugie: jakoś wciąż nie mogę zapomnieć, czy też pominąć faktu, że święte księgi były jednak spisywane przez ludzi. Oczywiście jak pisałam wcześniej, twierdzi się, że zostały one w pewnej części, lub całości, podyktowane przez Boga, w innych zaś przypadkach jest to wynik objawienia, którego doznawali prorocy. Najważniejszy tekst objawiony judaizmu, Pięcioksiąg Mojżeszowy,  spisany został przez Mojżesza na polecenie Boga. Nigdy nie dowiemy się, ile Mojżesz zapomniał, co niechcący zmienił, co dodał, bo wydało mu się słuszne, był przecież mimo wszystko tylko człowiekiem. Jeśli chodzi o proroków, to nie wątpię, że to co im się objawiało próbowali zapisać jak najbardziej dokładnie, ale nie oszukujmy się, wizje dlatego zwą się wizjami, że nie są najczęściej wielce uporządkowane, chronologiczne, jasne i proste. Powiedziałabym raczej, że ze słowem „wizja” najbardziej kojarzą mi się filmy Davida Lyncha. Rozwiążcie zagadkę Mulholland Drive, a potem możemy pogadać o interpretacji Apokalipsy, będzie to mniej więcej tej sam poziom jasności treści. Żeby nie było wątpliwości- uwielbiam Davida Lyncha właśnie za jego wizyjność, ale raczej nie będę próbowała żyć według jego „objawień”. Po trzecie: dlaczego uznawać za święte np. księgi Kronik opisujące dzieje narodu? Dobrze, narodu wybranego, ale mimo to? Możemy się czegoś nauczyć z ich historii, niewątpliwie, na przykład tego, że jak się łamie przykazania Boga, to nie wiedzie się nam zbyt dobrze. Ale taki sam wniosek można wyciągnąć z historii ogólnoświatowej: nieprzestrzeganie praw obywateli skutkuje rewolucją, napaść na inne państwo w końcu dotkliwie karze napadającego itd. Zmienia się tylko to, że w pisanej świecko historii nikt nie mówi, że to kara od Boga.
Po czwarte: czytając Biblię napotkałam wiele treści, z którymi nie mogło się zgodzić moje sumienie, serce, rozsądek, a już na pewno nie mój obraz Boga. Jedną z takich historii było wymaganie od Abrahama aby poświęcił swojego syna, podczas gdy kilka ksiąg dalej wyraźnie jest potępione składanie w ofierze dzieci dla Molocha. To co, chciał, żeby dla niego zrobiono to samo co dla jakiegoś innego bożka? Przepraszam, ale nie uwierzę też, że Bóg naprawdę chciał, żeby w jego imię zabijano wszystkie narody na drodze tego wybranego, gdybym miała w to uwierzyć to od jutra powinnam się modlić za świętych terrorystów z Al-Kaidy. Inną kwestią jest stosunek do kobiet, w niektórych miejscach są pokazywane jako szanowane i ważne jak Rachab, Rut czy Sara ale w większości pojawiają się jako nic nieznaczące elementy dekoracji przy jakimś cudzie, a nawet nie są wliczane na przykład do ogólnej liczby osób przebywających w otoczeniu Jezusa, nie wspominając już o tym kiedy „w celu ratowania bożych aniołów”, którzy nota bene sami sobie świetnie poradzili, są  oddawane napastnikom jak niewiele znaczące przedmioty, jak to zrobił Lot ze swoimi córkami. Brawo dla niego, jak taki chętny do obrony to mógł sam iść do napastników i spełnić ich żądania, w końcu chcieli, żeby wyprowadził do nich w celu współżycia MĘŻCZYZN. Opowieść o synu marnotrawnym, a raczej jego skrzywdzonym bracie, który służył dzielnie swemu ojcu, a potem patrzył jak ten wyprawia ucztę swojemu synowi-ladaco, też nie wydaje mi się zamieszczona w świętej księdze przez Boga. Nic dziwnego, ze czytając takie rzeczy niektórzy nabierają przekonania, ze nie warto uczyć się czy pracować uczciwie cały czas, bo to i tak nie zostanie docenione.
Podsumowanie moje będzie dość krótkie. Żeby zostało to, co w tych księgach zamieścił Bóg, trzeba byłoby przesiać to przez sito o bardzo drobnych oczkach. A to co zostanie, czyli prawdziwe Boże słowa, będzie i tak dla nas niezrozumiałe, nie jesteśmy bowiem w stanie myśleć jak on.


Nowy riff na tej samej strunie


07.04.2010

Bez drgnienia powiek
dwa płomyki o niebieskiej barwie
jedność nie do opisania
ciepło zrozumienia
czy niebieski płomień jest zimny czy wręcz odwrotnie?

za mało mam słów by nazwać
słowa bez słów przekazane

nie pamiętałam już tego uczucia
jak to jest wejść do czyjegoś serca
przyszło nagle
niespodziewanie
przypomniało się
jak nowy riff na tej samej strunie

wiem, czego chcę

fascynacja ćmy płomieniem
kiedyś łasiłam się błagając
o niemożliwe
dziś próbuję otworzyć
zardzewiały zamek
krzywym kluczem

trudniej

lepiej

Zamyśliłam się nad empatią.


27.01.2011

Według definicji to umiejętność , zdolność odczuwania stanów psychicznych innych osób, przyjęcia ich sposobu myślenia, spojrzenia z ich perspektywy na rzeczywistość.
Ostatnio śniło mi się, że mój kolega płacze. Napisałam do niego smsa. Okazało się, że tak rzeczywiście było, płakał z powodu problemów w domu. Kiedy już wyrzucił z siebie co go gryzie i trochę się odprężył, uśmiechnął się, że jestem paranormalna, skoro mam takie sny.
Cokolwiek by nie mówił – gdybym nie miała takich snów, nie mogłabym go pocieszyć, bo nie wiedziałabym, że coś się dzieje.
Wczoraj usłyszałam, że bratanica kogoś mi bliskiego nie żyje. Łamał mu się głos, czułam łzy. Nie wiem tylko – swoje czy jego. Uczucie straty i smutku było tak potężne jakby to była moja własna bratanica. A poza tym miałam nieodpartą potrzebę znalezienia się natychmiast przy nim, przytulenia, pogłaskania, nie mogłam znieść tego, że jest smutny a ja nie mogę nic zrobić, będąc o setki kilometrów od niego. Przeszło mi dopiero, gdy pomyślałam, ze przecież nie jest sam.
Cokolwiek bym nie myślała – odebrałam cały jego smutek jak najlepiej dostrojona radiostacja.

I teraz zastanawiam się – czy jestem w stanie odbierać też radość, czy też mój odbiornik ma tylko zakres „smutek”? 

Sezon na słoiki


14.07.2010


Ludzkość jest już podzielona na wiele sposobów, ale latem zawsze przychodzi mi na myśl, że powinni być podzieleni na robiących przetwory i nie robiących przetworów. Te dwie grupy nie toczą ze sobą może tak regularnych bitew jak kibice niektórych drużyn piłkarskich (nie będziemy pokazywać palcami których), ale za to jedni drugich regularnie wyśmiewają.
Przetworowcy ruszają do ataku wraz z truskawkami. Konfitury, dżemy, powidła, syropy, soki, w zalewie, w cukrze, w całosci, w kawałkach.... Przeciętny śmiertelnik nie ma pojęcia jaka jest różnica między  konfiturą a powidłami, kojarzy najwyżej, że konfitura to do herbaty, jak mawiała babcia.Według przetworowców różnica jest oczywista: konfitura to owoce w syropie, a dziem to owoce gotowane w cukrze, wyjaśnią, robiąc wielkie oczy. A propos, czy wiecie, że marchewka to owoc? Przynajmniej dla Portugalczyków, którzy robią z niej dżem. Dżem w ogóle jest dość kłopotliwy dla Unii, bo przez niego musiała uznać, że ogórki i słodkie ziemniaki to owoce. Ale czego sie nie robi dla jedności.
Bezprzetworowcy nie rozumieją zupełnie tego pędu do zapełnionej własnoręcznie spiżarni. Owszem, pojeść można, ale babrać się w soku, obierać, pestkować? Brrrr....Są i tacy, którzy chętnie zapełniają spiżarnię cudzymi przetworami. Moja koleżanka Anka chodzi latem chętnie w gości, z zaskoczenia oczywiście, i jeśli napotka panią domu nad garnkiem z powidłami rozpoczyna marudzenie, a robi to tak zręcznie, że zostaje obdarowana kolejnymi słoiczkami. Czasem zastanawiam się, dlaczego pracowite gospodynie nie wyrzucają jej po prostu z hukiem za drzwi za przejadanie owoców ich pracy. Ale ostatnio przyszło mi do głowy pewne przypuszczenie, po tym jak na forum przetworowców przeczytałam, że mają problem kto pozjada przetwory, które zostały im z zeszłego roku. Może Anka służy im po prostu za rynek zbytu? Towar z lekka już przeterminowany, a nowa partia w produkcji, więc pozbywają się go ze śpiewem na ustach.

Najbardziej zatwardziali bezprzetworowcy mają w przetworowcach doskonały temat do żartów. Padają pytania typu „ile ton marchewki już przetworzyłaś?”, albo „czy jeszcze pamietasz, że twoja córka nie ma na imię gruszka?”. Stwierdzenia „pojechałabyś zamiast tego na urlop” to najłagodniejsze z całego repertuaru. Nie da się ukryć, że wśród przetworowców są i tacy, którzy wstają bladym świtem i do późnej nocy szorują słoiki, marynuja, zalewają, kiszą, miksują itd,  a nawet wstają wielokrotnie w nocy, żeby zamieszać gotujące się powidła. Przypomina się starodawny przepis „wbić do dzieży kope jaj i postawić dziewkę, niech uciera z cukrem”. Tylko gdzie te wielopokoleniowe rodziny, które to potem konsumowały? Przesada w ilości czasu spędzonego nad słoikiem nie jest zdrowa, jak każda inna zresztą.
Są jeszcze tacy przerworowcy, którzy nie dość, że WSZYSTKO na zimę robią sami, to jeszcze z własnych zbiorów. Tacy żyją tak w zgodzie z natura, że dyktuje im ona, co mają jeść. Urodzaj na ogórki? Cały rok jemy ogórki: pikle, korniszony, kiszone, kwaszone, sałatka, przecier na ogórkową, konserwowe. Obrodziła dynia? Jemy marynowaną, duszoną w pomidorach, przecieraną, z goździkami, z miodem, w zalewie. Taka Bożena na przykład. Wraca z pracy, a potem taczka i do pola! Zwozi te wszystkie dary natury, aż się za nią kurzy, a potem do nocy: halo, tu przetwórnia owocowo-warzywna „Twój słoik”, po marchewkę wciśnij jedynkę, po śliwki wciśnij dwójkę, po cukinię... Jak w tym odcinku kreskówki „Sąsiedzi”, kiedy zajęli się uprawą i przeróbką dyni. 

Czy może pomysleliscie już, że macie przed sobą bezprzetworowca? Otóż jesteście w błędzie. Ja też co roku dostaję mrowienia w dłoniach, kiedy zbliża się pora na działanie. Kompoty, dżemy, kiszone ogórki, musy do ciasta, soki, duszone warzywa, marynaty, sałatki. Nie szaleję może aż tak bardzo jak inni, ale każda wizyta na targu potrafi natchnąć mnie pomysłem na kolejne warzywo, którego smak można byłoby przechować na zime. A przepisów nie brakuje, jak nie spodoba Wam się nic na rozlicznych stronach internetowych, to zawsze można poprosic o sprawdzony przepis kogoś na forum. A jakie tam są pomysły! Buraczki z kapusta, wiśnie w syropie, pomidory całe w oliwie...Wizyta na forum ma dla mnie jeszcze jedną zaletę: widzę, że inni mają wiekszego fioła ode mnie. Jak czytam, że ktoś sam robi na zimę musztardę...
Obecnie jesteśmy na etapie grzybów. Tylko że jest ich niestety niewiele, przynajmniej na razie. A może na szczęscie. Mam wuja. który twierdzi, że wszystkie grzyby są jadalne i zbiera olszówki, surojadki, kozie brody i inne paskudztwa, a potem utrwala to w marynacie. Powinien je nazywać „grzypki w marynacie”, jak w opowiadaniu Olgi Tokarczuk „Przetwory na życie”. Dlatego należy być ostrożnym przy spożywaniu ze słoika czegokolwiek, czego nie włozylismy tam uprzednio sami. I nie chodzi mi tylko o podarunki od innych ludzi, nadgryzione zębem czasu, z datą przygotowania starannie „przypadkowo” rozmazaną. Wśród znajomych krążą opowieści o dżemie zbieranym z podłogi w przetwórni łopatą przez pana w brudnych gumiakach i nieważne, że są  to opowieści z czasów głębokiej komuny, uraz zostaje. A mój były znalazł kiedyś w internecie ogłoszenie o sprzedaży używanej kaszy....

Zarówno ci, którzy przetwory robią, jak i ci, którzy się tym nigdy nie pokalali, mają swoje argumenty. Jedna strona mówi, że strata czasu, a wszystkie prawie warzywa można teraz kupić przez cały rok. Druga strona podkreśla, że własne przetwory są tańsze i zdrowsze. Argumenty argumentami, a z przetworami jak z każdą inną rzeczą: mogą być po prostu hobby.