środa, 7 lutego 2018

Styczeń 2012

Postanowienia Noworoczne
1 stycznia 2012
1. schudnąć dalsze 4kg i 3cm
2. zadbać o jelita
3. zapanowac wreszcie nad wieczorną konsumpcją
4. wyrażać jasno swoje potrzeby
3. nadal utrzymywać na dotychczasowym poziomie wszystkie zabiegi higieniczno-zdrowotno-estetyczne
4. i nie zapominać wieczorem o istnieniu butelki z antycelulitisowym żelem pod prysznic
5. tudzież nie odpuszczać sobie z lenistwa smarowania twarzy kremem poprzestając na ”podoczach”
6.  nadal ćwiczyć wieczorem stały zestaw ćwiczeń i raz w tygodniu uprawiać „większy” sport
7. chodzić regularnie na kontole lekarskie
8. nadal mieć codziennie czas dla siebie : na blogi, czytanie i pisanie
9. nie przepracowywać się

10. a na zakończenie powtórzę za Brigdet Jones : „I will not fall for any of the following: alcoholics, workaholics, commitment phobics, people with girlfriends or wives, misogynists, megalomaniacs, chauvinists, emotional fuckwits or freeloaders, perverts.”

Top
1 stycznia 2012
Ależ to był dzień!
Calusieńki spędziłam przy Trójce, słuchając Topu Wszech Czasów. Ile wzruszeń i jakie emocje!
Pierwsza piątka 18tego Topu Wszech Czasów Programu Trzeciego:
5. Archive „Again”
4. Deep Purple „Child in Time”
3. Pink Floyd „Wish You Were Here”
2. Dire Straits„Brothers-in-arms”
1. Led Zeppelin  „Stairway to heaven”

Opętana, spowolniona
2 stycznia 2012
Ciągle pamiętam zatrzymany czas, konwalie na poduszce. :):):)
Ciągle wspominam wczorajszy dzień, poranne życzenia, południowe uśmiechy, całodzienne pogaduchy, dom pełen muzyki, spokój, radość.
Opętana dniem wczorajszym. 
W takim stanie udałam się do pracy. Albo ja jestem jakaś spowolniona, albo świat nagle przyspieszył. Nie nadążam.
Co się dzieje, co się dzieje…
Świat zwariował. Żeby po jednym dniu w pracy już miec jakieś zaległości?!?! No way.
Posmarowana, poćwiczona, wykąpana i co tam jeszcze. Ufff. Może chwila przerwy?
O jutrze wolę nie myśleć.
O pojutrze tym bardziej.
Byle do czwartku.

 3 stycznia 2012
Dzień pracy za mną. Nawet nie było tak źle, nie wróciłam aż tak zmęczona jak się tego obawiałam. 
Jutro prowadzę szkolenie. Mam nadzieję, że będzie ok. 

 3 stycznia 2012
Acha, no i zaległości w dużej mierze nadrobione. Częściowo dzięki szybkiej ( i mam nadzieję słusznej – co się okaże jutro) decyzji. 

 4 stycznia 2012
Szkolenie – jestem zadowolona. Uczestnicy chyba też.
Zebranie było krótkie i treściwe.
Mimo to – powrót z pracy na 18.30 do domu – trochę masakra.
Nic już dziś nie robię.

 Weckend ;)
5 stycznia 2012
Ja już mam weekend. 
Po tych bardzo pracowitych trzech dniach, to dziś czułam się, jakbym na wakacjach była, a nie w pracy. 
W sklepach cyrk. Czy ludzie naprawdę muszą sie tak zachowywać, jakby ten długi weekend miał trwać dwa tygodnie?! O 14 już właściwie nie było chleba. Kupiłam ostatnia połówkę angielki.
Ale nic to, im mniej zjem tym lepiej. 
Najważniejsze, że jest troszkę odpoczynku, choć na pewno nie uda mi się nic nie robić przez trzy dni. Ale może będę miała odwiedziny – cieszę się na samą myśl. 

 6 stycznia 2012
Dziś poćwiczyłam tai chi i oprócz tego jeszcze normalny codzienny zestaw, żeby nadrobić za szaloną środę.
Pół kilo świąteczne juz zrzucone. 
A poza tym – odpoczywam. 
Wieczorem odwiedza mnie my best friend. Bedzie fajnie. 

 7 stycznia 2012
Wczorajszy wieczór bardzo miły, choć  jak dla mnie odwiedziny troche za krótkie były. Są tacy ludzie, których towarzystwo jest zawsze mile widziane i nie ma sie ich dosyć nawet po paru godzinach, prawda? 
Posprzątałam sobie mieszkanko. Błysk! 
Teraz trzeba sie zastanowić : słuchać Studniówki Trójki (nie zapowiada sie jakos porywająco) czy iść na przegląd teatralny (tyłka z domu mi sie nie chce ruszyć)?
Major dilema, jak mówiła Bridget Jones ogladając swoje majtki…

8 stycznia 2012
Poszłam wczoraj jednak na przegląd teatralny. Obejrzałam dwie sztuki, czyli połowę. Więcej nie chciałam, ja się nie nadaję na festiwale i maratony, wolę pojedyncze fragmenty. Wtedy więcej przyswajam, więcej wchałaniam, rozumiem, skupiam się, potem jeszcze w dodze do domu przesuwają mi się sceny, słyszę fragmenty, docierają do mnie znaczenia. Tak lubię. 
Poza tym w drugiej części miał być jakis kabaret, a dla mnie kabaret skonczył sie na Pietrzaku. ;p
Dziś mnie odwiedza koleżanka. Mam nadzieję, że nie będzie cały czas mówić o swoich problemach, bo szczerze czasem już nie mogę. Rozumiem, że każdy (czy tez większość) ma potrzebę opowiadania o swoich kłopotach, ale żebyż ona opowiadała… ale ona analizę psychologiczno-psychiatryczną robi. Czasem mam ochote postąpić jak Jackie i powiedzieć „Shut the fuck up” i żebyśmy wreszcie pogadały o czymś „bez znaczenia, jak ostatni odcinek „Idola” „. 

 9 stycznia 2012
Nooooo, ok. 

 10 stycznia 2012
Fju fju 
Poszłam dziś na nordik. ;p;p;p
Elegancko pomiędzy deszczami się zmieściłam.  Godzinę zasuwałam po lesie. ha! ha! ha!
Bardzo miło było. Nie było mi zimno, bo szłam bardzo szybko, a poza tym założyłam na siebie nie używaną od lat „narciarską bieliznę”: getry, skarpety, bluza. Na to kurtka, ale zrezygnowałam z szalika i teraz nie wiem, czy to nie był błąd, bo coś jakaś chrypka mnie atakuje.  Wróciłam uflagana po kolana, bo wielce sucho nie było, choć obawiałam się, że będzie jeszcze gorzej. A jak pachniało! Cos wspaniałego. No i prawie żywego ducha, gdzieś w oddali jakaś jedna osoba, nawet nierozpoznawalna co do płci, zajęcia itd.
Potem gorący prysznic i obiadek. Rewelacja. 
W ogóle moje nowe wtorki mi sie bardzo podobają. Zobaczymy co powiem jutro po mojej nowej środzie. Mam pewne podejrzenie, że będzie to słowo niecenzuralne…

 11 stycznia 2012
Ufff….

12 stycznia 2012
Nie byłam wczoraj zbyt wymowna… I tak zostanie w środy. Nie mozna być wymownym po takiej ilości pracy. To by było niezdrowe wręcz. 
Dziś zdecydowanie mi lepiej, praca skończona o normalnej porze, ogarnełam mieszkanie, teraz mam czas na odpoczynek.
Może być. 
Jutro idę na wystawę. 

 13 stycznia 2012
Kupiłam buty. 
Wernisaż bardzo udany. 
Zmęczona jak cholera. 

 14 stycznia 2012
Przespałam 10h i jestem jak nowonarodzona. 
Przez pół nocy śniło mi się, że jestem u Niego w odwiedzinach. Ale czaaaad.  Podobało mi się, że takie ciepełko panowało w domu. W ogóle to niewiele niestety pamiętam, tak to jest ze snami. Ale pamiętam, że jak miałam wyjeżdżać to sie popłakałam i powiedziałam, że sobie zupełnie inaczej wyobrażałam tę wizytę, że zupełnie inaczej było niż myślałam, ale było fantastycznie. Jak sie obudziłam, to pomyślałam, ze to jest całkiem dobra myśl do zastanawiania się nad nią: coś człowiek sobie wyobraża, a potem jest zupełnie inaczej, mimo to jest fantastycznie…
Przez drugą połowę nocy śniło mi się, że w swoim domu otworzyłam zakład kąpielowy. Basen, natryski, masaże wodne i choroba wie co. 
To jeszcze słowo o wczorajszym wernisażu. Mało prac, ale dzięki temu szybko znalazłam swoją ulubioną. Artysta przemówił nawet, a bardzo był zdenerowowany. Wziełam autograf na folderze wystawowym. A co! może kiedyś będzie wart milion dolarów.  Tylko że jak znam siebie to bym go i tak nie sprzedała, hahaha!
Dobra, trzeba sie brać do roboty.

 14 stycznia 2012
Acha, a buty są na szpilce!!! I to niezłej!!!

14 stycznia 2012
Jak to czasem jedno zdanie, jedno zdarzenie, jeden drobiazg potrafi mi popsuć humor… A jak się nałożą dwa, trzy, cztery drobiazgi…

15 stycznia 2012
Humor jak najbardziej na swoim miejscu. 
Ale jakaś rozlazła jestem, nie bardzo chce mi się coś robić, a tu kupa rzeczy na moje ręce patrzy.
Dziś odkurzyłam mieszkanie. Trudno, że niedziela, mam nadzieję, że bardzo sąsiadom nie przeszkadzałam. Właśnie się jeszcze robi trzecie pranie. Suszarkę musiałam w pokoju postawić, bo po rozłożeniu mi się nie mieści w łazience. Komuś przeszkadza? To niech nie patrzy.
Mam już ochotę zakończyć ten dzień. Chyba sobie zrobię cos ciepłego na kolacje i obejrzę Pottera po raz kolejny. 

 16 stycznia 2012
Nie chce mi się… ;p

17 stycznia 2012
Jestem jakaś niedospana.
Jestem jakaś przemarznięta.
Jestem jakaś zmęczona.
Jestem jakaś marudna.
Mimo tego wszystkiego sporo dziś załatwiłam.
Jutro ciężki dzień.

Start!
18 stycznia 2012
Ja to lubię sobie dowalić! ;p
Cały dzień w pracy. Miało to jedną niewątpliwą zaletę – nie myślałam o jedzeniu, nie miałam czasu.
Dziś nad ranem zaplanowałam sobie najbliższe pół roku, jeśli chodzi o moją „Dietę”. Czy powinnam napisać tutaj, jakie te plany są? Może tak, może łatwiej będzie się ich trzymać?
Od dziś zaczęłam kolejny etap chudnięcia, bo jednak mimo wszystko jestem troche za pulchna tu i ówdzie. Oczywiście moje zrzucone cztery kilogramy nadal bardzo mnie cieszą, ale to przecież nie miał być koniec. Dziś rano poczułam, że to jest ten czas. Ten moment. Ta chwila. Mogę ruszyć do boju!
Dziś dzień bez jedzenia. Staram się nawet nie dopuszczać myśli na ten temat do siebie. Lodówka w miarę pusta – to też pomoże. Napiłam się rano mleka, potem szklanka soku z czerwonych grapefruitów i herbata w pracy. Przed chwilą druga szklanka tego samego soku, a teraz zrobiłam herbatę. Jesli nie będe bardzo cierpieć, to jeszcze szklanka czerwonego barszczyku. Jeśli bardzo – to prócz barszczyku bedzie „gorący kubek”, a w ostateczności druga szklanka mleka. W sumie nawet w wersji ekstremalnej nie przekroczę 500kcal.
Wydaje mi się, że wiem, gdzie ostatnio popełniłam błąd. Kiedy jadłam już kolejne posiłki nadal dużo rzeczy piłam – kalorie sie nazbierały. Muszę tego pilnować.
Najgorsze jest to, że akurat sie trochę chłodniej zrobiło, a mnie wiecznie zimno jak nie jem. Już siedzę w grubej bluzce i polarze. Ale co tam, od czego wanna z wrzątkiem i kaloryfer?!
Zaparłam się. Naprawdę. Czuję, że się uda. 

 Dobrze jest
19 stycznia 2012
Tak, prosze państwa, dobrze jest.
Wczoraj wytrzymałam spokojnie, nawet już tego mleka na koniec dnia nie piłam. Dzis rano zjadłam śniadanie (mleko, kromka chleba z plasterkiem sera i cukinią), a od tej pory – herbatki, ale też tak po prostu od czasu do czasu, nie wlewam w siebie jakis strasznych ilości.
Plan zakładajeszcze szklankę soku, zupkę, ewentualnie bulion i barszczyk. Powinno starczyć.
I wanna. Zimno, cholerka. 

 Bez zmian
20 stycznia 2012
Dziś na śniadanie mleko i kromka chleba z twarogiem i plasterkami ogórka surowego.
Herbata.
Gorący kubek.
Zaraz wychodzę na spotkanie. Mam nadzieję, ze uda mi się przesiedzieć przy soczku, wodzie mineralnej, ewentualnie zupce.
Zrobiłam zakupy, nie wiem po jaką cholerę, jak nie jem. ;p Jest zapas. ;p
Dobrze, że już piątek. Jaka ja jednak jestem zmęczona… i to nie ma związku z tym, że od środy prawie nie jem, po prostu zmęczona…

:)
21 stycznia 2012
Wczorajsza impreza bardzo udana. Nie spodziewałam się, że sie tak fajnie rozwinie i się nawet potańczy. Nie ma to jak dobre, znane, lubiane towarzystwo do zabawy. A najlepiej się oczywiście tańczy z własnym najlepszym przyjacielem. 
Ha! Wypiłam dwa soki pomarańczowe i 1/3 coca-coli od kolegi. Udało się wytrzymać i nic nie jeść!!!!!!!!!  A nie mówiłam, że tym razem się naprawdę zaparłam i się uda?   
Dziejsze śniadanie: jajko na miękko, kromka bułki z masłem (cieniutko) i pomidorem, mleko.
Popijam herbatkę. 
Dziś będzie jeszcze drugie sniadanie. Owoc.
Bateria w wadze padła. Nie mam najmniejszej ochoty zasuwać w ten śnieg do kiosku.

 W połowie dnia
21 stycznia 2012
Banan, znaczy pół banana zjedzone.
Piję drugą herbatę.
Sąsiedzi!!! Miejcie litość!!! Musicie rozsiewać jakieś takie kuszące zapachy akurat jak ja jestem na diecie??!!
Ciężko zaczyna być. Chyba już się zbędne nadmiary „spaliły” i organizm zaczyna mówić, że mu sie jeść chce.
Ale się nie poddam. Najwyżej wyekspediuję sąsiadów na Madagaskar. ;p

21 stycznia 2012
Bedzie dobrze. Wypiłam soczek. Jeszcze dzis planuję bulion, barszczyk czerwony i goracy kubek. Plus herbata. Ale juz mi atak minął. 

 Trochę smutno
22 stycznia 2012
Dzień Babci, Dzień Dziadka.
Moi już nie żyją.
Ze strony ojca, z babcią mam tylko jedno wspomnienie, z dziadkiem może trzy.
Ze strony mamy były to ważne osoby w moim zyciu. Żałuję, że nie poświęciłam im więcej czasu. Dziadek zmarł, kiedy byłam jeszcze młoda, głupia i potrafiłam tylko sie wymądrzać. Żadne usprawiedliwienie, ale dobra, byłam młoda i głupia. Nadal mnie ściska w gardle jak sobie przypomnę moją ostatnią z nim rozmowę. Mieszkałam wtedy w innym miescie, tylko przyjechałam go odwiedzić, już był w szpitalu. Zmarł krótko potem.
Babcia zmarła parę lat temu. Dożyła naprawdę ładnego wieku, 88 lat. Mieszkałam z nią przez sporą część mojego życia, najpierw jako małe dziecko, potem jako studentka. Zmarła na raka. Dzieki ci, Boże, że szybko.
Jestem na siebie wściekła, że wdepnełam w taki beznadziejny związek, że nie mogłam spędzić z nią w tych ostatnich paru miesiącach tyle czasu, ile chciałam. Nigdy tego nie wybaczę. Nie potrafię. Nie chcę nawet próbować. Zresztą, nie wiem komu miałabym to wybaczyć, czy temu kto mi spaprał półtora roku życia totalnie, czy sobie, że wlazłam w to, że dałam sie wciągnąć, że tyle czasu w tym siedziałam. Wydawało mi się, że sobie już wybaczyłam. Może nie wybaczyłam tego, że nie siedziałam przy niej godzinami tak jak chciałam mimo przewidywalnych skutków? Że nie byłam odważna choć w tej sprawie? Chyba tak.
Może jeszcze kiedyś sobie to wybaczę.
Mój przyjaciel powiedział mi dziś na pocieszenie, że dziadkowie na pewno to rozumieją, bo dziadkowie zawsze rozumieją. Mam nadzieję, że ma rację.


22 stycznia 2012
W kwestii jedzenia wszystko ok. Jeszcze mogę dziś bulion, barszczyk i gorący kubek. Nawet bardzo nie cierpię z głodu, właściwie prawie wcale.
Zaraz troszkę poćwiczę, robię zmniejszony zestaw, bo przecież jem tylko 600kcal dziennie.
Potem do wanny, wykąpię się w czymś fajnym, olejku, płatkach itp. W nagrodę, że jestem taka dzielna. 

 23 stycznia 2012
Dużo pracy.
Niedobre wieści w temacie pracy też.
Mała różnica poglądów.
Zła cisza.
Ostatni dzień na śniadaniu i drugim sniadaniu. Od jutra zupa.
Jeszcze gorący kubek. Jest ciężko. Ale wytrzymam.

 24 stycznia 2012
Dziś była zupka. Ale fajnie. 
Teraz już mi sie jeść chce. Ale byłam zajęta sprzątaniem, teraz sie napiję soczku, potem jeszcze barszczyk i gorący kubek.
Będzie dobrze. 

 25 stycznia 2012
Trzymam się 

 26 stycznia 2012
Jest dobrze. Trzymam się jedzeniowo nawet mimo ciągłych pokus z różnych stron. Choć naprawdę momentami juz mi się bardzo jeść chce. Najgorsza jest chyba taka pora popołudniowo – wieczorna, potem wieczorem to już nawet jest łatwiej.
Zmęczona. Dziś konferencja i zebranie. Ufff.

 27 stycznia 2012
Zimno!!! Jak ja nie lubię zimna!!!  OK, juz sie popisało, że potrafi, czy już może odpuścić??!!  Przecież za chwilę już jest luty, wiosna idzie!!! 
Dziś był oststni dzień układu 2,5 posiłku. Od jutra przysługuje mi pełny obiad. Którego nie zjem.  Bo chcę cos zjeść wieczorem na imprezie. 
Zamiast Gorących kubków ugotowałam sobie gar wywaru z włoszczyzny, która potem zmieliłam i dodałam do niego. Własnie popijam – dobre. I na pewno zdrowsze niz te chemiczne kubki. 

 28 stycznia 2012
Jedzenie w normie.
Szykuję się do imprezy. 

 Poimprezowo
29 stycznia 2012
Ufff. 
Pozwoliłam sobie troche wczoraj na imprezie zjeść. Ale nie za dużo. Za to bardzo dużo tańczyłam. Waga dzis rano bz, co mnie cieszy.
Na razie zjadłam jajecznicę, troche większą, bo z dwu jajek. Ale już 14, a mi sie w ogóle jeść nie chce na razie. Piję herbatkę. Może potem coś zjem i sie napiję.
Od jutra śniadanie, drugie śniadanie i obiad. Przez pięć dni.
Noga mnie boli jak cholera. Że też ci ludzie nie patrzą po czym depczą. Drugi raz w to samo miejsce oberwałam. Trzeba bedzie okład zrobić, bo spuchnięte wszystko.
Już opowiedziałam wszystko MBF. Dobrze, że on jest. 

 30 stycznia 2012
Dobrze jest móc zjeść obiad. 
Ale mi sie dziś jeść chce, będzie ciężko. Przed drugim śniadaniem już popatrywałam na zegarek, a do obiadu ledwo dotrwałam. Aż strach, bo już teraz żadnego dalej jedzenia nie będzie: barszczyk, zupka do picia i herbaty. A tu dopiero 16…

Gdzieś w Polsce było dziś minus dwadzieścia siedem stopni. Piszę to literami, bo liczba mogłaby mnie zwalić z krzesła. Brrrrr…. niech już przestanie… Pleeeaaaseeee….

31 stycznia 2012
Ech, nie dałam rady wczoraj… zjadłam kolację… wszystko przez ten mróz… 

 31 stycznia 2012
Poćwiczyłam tai chi 

 31 stycznia 2012
Zimno jest. W radio mówili, żeby sie dobrze odżywiać. 

Zamek (14)

02.01.2011

Rozdział 14


Drzwi otwierały się. Robert podniósł głowę bez większego zainteresowania, przekonany, że pewnie znów ktoś zajrzy i wyjdzie, albo może przyniosą kogoś nowego. Kobieta na łóżku już nie istniała. Musiała umrzeć w nocy, bo nad ranem obudziło go skrzypienie drzwi i widział jak ją wynoszą. A raczej to, co z niej zostało.
Jakoś w ogóle nie budziło to w nim emocji. Nawet myśli o Sylwii nie były już tak uporczywe. Zaczął się za to zastanawiać, ale tak mgliście i jakby jego mózg oblepiała wata, co się dzieje z tymi ludźmi przyczepionymi do ścian. No i przy okazji z nim samym, też przecież był jednym z nich. Wyglądało to tak.....jakby.... wtapiali się  w ścianę.....aaa, to dlatego ci ludzie czasem przychodzili i dociskali obręcze...... ale człowiek chyba nie może się wtopić w ścianę.... a może może.....tak trudno jest myśleć o czymkolwiek.....
Drzwi otworzyły się całkiem. Dwaj mężczyźni wnieśli kobietę, która wyglądała, jakby w wielu miejscach ktoś zdjął z niej ubranie razem ze skórą. Położyli ją na łóżku i zaczęli podawać jeden drugiemu rurki i druciki. Zasłaniali sobą widok, a poza tym Roberta to wszystko niewiele obchodziło.....

                                               *          *          *

                                   NASTĘPNEGO DNIA RANO
Robert obudził się jakby z głębokiego snu. Zadziwiająco trzeźwy w porównaniu z tym, co działo się z nim ostatnio. Kiedy dotarło do niego gdzie jest, omal nie zaczął krzyczeć. Pomyślał, że to chyba musi być zły sen. Niemożliwe wydało mu się to, że tkwił przypięty do ściany łańcuchami i obręczami i poza głową nie mógł ruszać żadną częścią ciała. Poza tym, kiedy przyjrzał się bliżej, zobaczył, że do połowy, na całej długości swego ciała i na całej szerokości, jest WTOPIONY w ten przeklęty mur! Jakby ..... wchłaniany! Jakby ktoś przeciął go dokładnie i przykleił taką płaskorzeźbę na murze. „Robert – część przednia”, mógłby głosić podpis. Rozejrzawszy się w panice dookoła zobaczył kilka innych mniej lub bardziej wchłoniętych postaci, które patrzyły na niego tępo lub spały. Zero zainteresowania. A na łóżku....
-         Sylwia!!! - wrzasnął.
Tak, to była jego żona. Leżała tam przywiązana, a z ciała wystawały jej różne rurki. Coś się przez nie sączyło.
Popatrzyła na niego.
-         Robert... - wyszeptała. - Gdzie my jesteśmy? Co to wszystko znaczy? I dlaczego nas to spotkało?
Zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, drzwi otworzyły się i weszła jedna osoba, starannie je za sobą zamykając. Była to szczupła, zgrabna, wysoka dziewczyna, a raczej młoda kobieta, dobrze ubrana, z lekkim makijażem i pięknymi, bujnymi włosami.
Zatrzymała się na środku i popatrzyła na nich. Na nich dwoje.
-         Dzień dobry. Mamo. Dzień dobry. Tato. - powiedziała zimnym głosem.
-         Julia?.... - wyszeptał Robert i spojrzał na Sylwię. W oczach żony zobaczył przerażenie.
-         Ano ja. Zdziwieni, co? - głos stał się jeszcze zimniejszy.
-         Julia, kochanie.... - Sylwia próbowała coś powiedzieć.
-         Zamilcz. - twardo powiedziała córka. - nie masz mi nic do powiedzenia. Ja wam  zresztą też niewiele. Przyszłam tylko na chwilę. Żeby powiedzieć wam, co o was myślę i wyjaśnić co się z wami stanie teraz. Otóż stanie się z wami dokładnie to, na co skazaliście parę lat temu swoje dwie córki, czyli mnie i Martę. Sprzedaliście nas, skazaliście na śmierć. Za niewiele pieniędzy. Ten zamek jest w stanie obejść się bez takich jak wy, ale czasem na zachętę, oprócz możliwości pozbycia się kogoś niewygodnego, daje też małe sumki. I co, nikt z sąsiadów ani rodziny nie wykazał zainteresowania waszą przeprowadzką ani naszym zniknięciem? Co powiedzieliście? Ja na leczeniu za granicą, a Marta pewnie w szkole z internatem, co? Brzydzę się wami! Skoro nie dawaliście sobie z nami rady, trzeba było mnie oddać do zakładu opieki a Martę zapisać na odwyk! Mało jest ośrodków leczenia narkomanii? Nie musieliście nas zabijać! Tchórze! Kanalie! Mordercy! Nienawidzę was!
Julia złapała oddech i nakazała sobie spokój.
-         Cóż, wasz plan powiódł się tylko częściowo. Marta nie żyje. Umarła tak, jak Ty umrzesz. - popatrzyła na matkę. - Zamek Cię po prostu wypije. Już widzę jak sobie pociąga. - zaśmiała się zimno. - Nie jest głodomorem, a poza tym obiecał mi zostawiać sobie ciebie na specjalne okazje, żebyś mu się za szybko nie skończyła. No i żebyś nie umarła szybciej niż Marta. Ona się długo męczyła, bo zanim mógł się nią zająć, musiały wyjść z niej wszystkie narkotyki.
Popatrzyła na ojca.
-         Ja nie umarłam. Miałam zostać wchłonięta tak jak ty będziesz. Okazałam się jednak silniejsza niż wam się wydawało. Udało mi się, a teraz w ogóle jestem okazem zdrowia. Tutejszy klimat mi służy. - zaśmiała się ponownie. - Właściwie, to czuję się tak dobrze, że zastanawiam się, czy oboje nie byliście w jakiś sposób sprawcami moich chorób... ale to już nieważne.
Popatrzyła na nich jeszcze raz. W jej oczach była nienawiść.
-         To zostawiam was. Nie będziecie już tak znieczuleni jak dotąd, a więc cieszcie się swoją przytomnością i pogadajcie sobie. Życzę miłych ostatnich chwil. Dni. No, może tygodni, albo miesięcy. Na lata bym nie liczyła.
Julia wyszła, starannie zamykając za sobą drzwi. Przez chwilę stała pod nimi, nasłuchując, ale wewnątrz panowała cisza. Właściwie miała chęć dowiedzieć się, kto był pomysłodawcą śmierci Marty i prawie jej samej. Stawiała na matkę. Ale w sumie  było jej to obojętne.
Wzruszyła ramionami i odeszła, postanawiając nawet o tym już nie myśleć.






-         Dzięki....
-         Proszę bardzo. Ale czuję, że teraz, kiedy zemsta się dokonała, masz ochotę mnie opuścić.
-         A nie znudziłam Ci się jeszcze? Popatrz po tunelach, pewnie szwenda się tam niejedna osóbka, która chciałaby zająć moje miejsce.
-         Ha ha ha! Ale czy będzie w stanie mnie tak rozbawić?.... Nie odchodź. Wiem, że dusisz się tu, wciąż w tych murach. Ale poza nimi.... co Cię tam czeka?
-         Zróbmy tak. Zostanę tu, dokąd oni tu są. A potem odejdę. I mam nadzieję, że zawsze będę mogła wrócić, jeśli mi się tam nie spodoba.
-         Wrócić zawsze możesz. Ale jeszcze nie wiem, czy Cię puszczę.
-         O to jestem spokojna. Przecież wiesz, że zawsze będziesz mógł mnie wezwać. Masz w sobie część mnie...


Wybór

13.11.2010


Morpheus:
„You take the blue pill and the story ends. You wake in your bed and believe whatever you want to believe.  You take the red pill and you stay in Wonderland and I show you how deep the rabbit-hole goes.”

Morfeusz:


„Weź niebieską pigułkę i historia kończy się tutaj. Obudzisz się w swoim własnym łóżku,            wierząc w cokolwiek chcesz wierzyć. Weź czerwona pigułkę a zostaniesz w Krainie Czarów        i pokażę ci jak głęboka jest królicza nora.”

Cytat z filmu „The Matrix”

Tadeusz Woźniak "Zegarmistrz światła"

07.11.2010


A kiedy przyjdzie także po mnie
Zegarmistrz światła purpurowy
By mi zabełtać błękit w głowie
To będę jasny i gotowy

Spłyną przeze mnie dni na przestrzał
Zgasną podłogi i powietrza
Na wszystko jeszcze raz popatrzę
I pójdę nie wiem gdzie - na zawsze

Puk puk

13.03.2010


Niektórzy twierdzą, że każdy sam odpowiada za to jaki jest, inni – że  jesteśmy ukształtowani przez różne czynniki, a największy wpływ na to, jacy jesteśmy mają rodzice i to, jakie z nimi mieliśmy relacje. I nie chodzi bynajmniej tylko o relacje patologiczne, skrajną biedę albo sieroctwo. Pewne wydarzenia w moim życiu sprawiły, że uwierzyłam (bo zobaczyłam, jak niewierny Tomasz) w tą właśnie teorię: wszystko zaczyna się od rodziców.
Odkąd pamiętam byłam raczej osoba zamkniętą w sobie. Nie miałam tłumu koleżanek, kolegów tym bardziej. Czemu się tak stało? Skoro już zaczęłam ta analizę, to postaram się być szczera. Przez pierwsze lata życia wychowywała mnie babcia i dziadek, którzy też nie mieli za dużo czasu, bo nadal pracowali, więc przebywałam częściowo w przedszkolu, częściowo z opiekunką lub ciotką.   Mama przechodziła trudne fazy dokańczania studiów, a potem kłócenia się z moim ojcem, który, jak ona twierdzi, zdradzał ją. On oczywiście twierdzi coś innego. Jakby nie było, w końcu się rozwiedli. Wtedy mama zdecydowała, że bierze mnie jednak do siebie. Może nie chciała być sama.... mniej natomiast obchodziło ją to, że w tym momencie tak naprawdę ja zostaję sama. Nie mieszkała w tym samym mieście, co dziadkowie, jeśli nawiązałam jakiekolwiek znajomości z innymi dziećmi, zostały one nagle urwane. Wtedy też poszłam do szkoły, a mama wybrała taką, która była blisko jej pracy. Ale pół godziny autobusem od miejsca zamieszkania. Jak teraz na to patrzę, to wcale się nie dziwię, że w tak zwanej „zerówce” nie bardzo mi szło nawiązywanie kontaktów i innymi dziećmi. Byłam „nie stąd”, nie widywały mnie na podwórku pod blokiem ani na osiedlowym placu zabaw, nie znały mnie z przedszkola.
W momencie kiedy już powoli zaczynałam dochodzić do porozumienia z kolegami i koleżankami, skończył się rok szkolny i okazało się, że moja grupa będzie w pierwszej klasie uczyć się po południu. Mama pracowała od rana, więc podjęła kolejną rewelacyjną decyzję: przeniosła mnie do innej klasy. Wszystko zaczęło się od nowa, tym razem z dodatkiem nowej atrakcji: teraz już nie tylko byłam „nie stąd” ale jeszcze „nowa” w klasie, która poprzedni rok spędziła już razem. Czas szkoły podstawowej wspominam jako mały prywatny koszmar. Po lekcjach, kiedy inni umawiali się na wspólne wyjście na podwórko, ja wracałam na drugi koniec miasta, gdzie też nie miałam nikogo znajomego, bo wszyscy znali się z osiedlowej podstawówki i trzymali się razem. Przez kilka ładnych lat rodzice nie pozwalali moim szkolnym znajomym przyjeżdżać do mnie – za daleko, a i potem nie bardzo się komukolwiek chciało. Można byłoby powiedzieć, ze mogłam sama wychodzić do ludzi i nawiązywać znajomości – nie takie proste, kiedy w domu słyszało się ciągle „ucz się”, „latanie po podwórku nic ci dobrego nie przyniesie” itp. poza tym, w podtekście, inni ludzie są przecież tacy niebezpieczni...
Tak już mi zostało. W końcu to jednak były lata, kiedy kształtowała się moja osobowość. Na dodatek późniejsze wydarzenia utrwaliły we mnie przekonanie, że ludzie znikają z życia. Oczywiście korzenie tego przeświadczenia to ojciec, który zostawił rodzinę i pojawił się w moim życiu jak miałam 21 lat, tylko po to, żeby za kilka kolejnych lat znów mnie opuścić, w chwili, kiedy go najbardziej potrzebowałam. Powtórzył to drugi raz, kiedy powtórnie mu zaufałam. To przekonanie o odchodzeniu ludzi przeniosłam też na innych. Kiedy zaprzyjaźniłam się w pracy z koleżanką, a ona zmieniła pracę, uznałam to za potwierdzenie, że ludzie odchodzą, to samo, kiedy inna się wyprowadziła. Poza tym doszło parę nieudanych związków, w tym małżeństwo, w którym nie potrafiliśmy się zupełnie dogadać. Teraz widzę, ile w tym było mojej winy, ile własnych  negatywnych przekonań, stereotypów, a przede wszystkim lęków wniosłam w tą relację. Inna rzecz, że rzeczywiście byliśmy zupełnie niedobrani.
Kumulacja wszystkiego co mnie ukształtowało nastąpiła w ostatnim moim związku, którego nie chcę nawet tak nazywać i w ogóle  nie chcę o nim mówić. Wspominam o nim tylko dlatego, że podzielam zdanie niektórych osób, że nic w życiu nie dzieje się bez przyczyny, że wszystko co nas spotyka ma jakiś cel i tylko musimy ten cel zobaczyć. Dla mnie jedynym, ale za to ważnym skutkiem, było to, że wreszcie popatrzyłam na siebie zadając sobie pytania jak to możliwe, że znalazłam się właśnie tu, w tym miejscu mojego życia? Jak doprowadziłam siebie do takiego stanu, który sprawił, że znalazłam się w tej sytuacji? I czy można jeszcze coś zrobić, żeby to naprawić i może pożyć jeszcze chwilę normalnie?
Niektórzy z was wiedzą, że zaczęłam chodzić na psychoterapię, żeby sobie pomóc. Widziałam bardzo dużo pozytywnych zmian, ale ostatnio zaczynam dochodzić do wniosku, że zbliżam się do końca i to niestety nie dlatego, że już wszystko jest super i rewelacyjnie. Wręcz przeciwnie, zaczynam mieć coraz mocniejsze przekonanie, że niektórych rzeczy nie da się naprawić. Terapia widzi mi się jako droga, którą idę zbierając ukruszone, oberwane i popsute części siebie, składając je z powrotem w całość i naprawiając. Kawałki większe i mniejsze, bardziej lub mniej zniszczone, leżące bliżej lub dalej, trochę już zasypane piaskiem, inne całkiem na widoku. A teraz widzę, że części zostały już zebrane i włożone w odpowiednie miejsce, widzę, że wiele jeszcze brakuje, ale niestety widzę też, że to czego brakuje jest rozsypane w drobny piasek, pył, zmiażdżone, zamienione w nieistnienie prawie. Można coś naprawiać, ale czasem najlepszy mechanik nie jest w stanie już naprawić powypadkowego samochodu. Nie da się z pociętych na kawałki korzeni i liści złożyć z powrotem żywej rośliny. Po angielsku bardzo dobrze oddaje to fraza „damaged beyond repair” - zniszczone - nie do naprawienia.
Tak się właśnie czuję. Z jednej strony nie mam siły już dłużej walczyć, z drugiej strony boję się momentu kiedy stanę przed lustrem i powiem sobie: ok, czas to zaakceptować, tak jest, nie dasz się już naprawić, możesz żyć działająca w połowie, albo idź na złom. Zaakceptowałam fakt, że nie będę miała rodziny, bo nie stworzę już normalnego związku, jaki rodzina powinna tworzyć. Musiałbym być w terapii tyle lat, ile do tej pory już przeżyłam, żeby to wyrównać, a nawet nie wiem, czy mi jeszcze tyle zostało. Było gorzej, ale zaakceptowałam też fakt, że nie będzie już ojca w moim życiu, mimo że gdzieś tam fizycznie przecież jest. Nie mam siły już mu zaufać po raz czwarty, nie mam ochoty znów przeżywać bólu odrzucenia, zdradzenia, opuszczenia, nie potrafię uwierzyć, że tym razem się uda, bo niby na jakiej podstawie.
To już zaakceptowałam. Ale, okazuje się, nie za bardzo potrafię też odnaleźć się w bliższych, powiedzmy przyjacielskich, relacjach. I to jest moja tragedia w kilku odsłonach, bo mimo zamknięcia w sobie zawsze chciałam mieć wokół siebie bliskich, kochających ludzi i kochać ich też wzajemnie. Parę wydarzeń z ostatnich tygodni uświadomiło mi nagle z całą ostrością, że to co przedtem robiłam w miłości, teraz przeniosłam na przyjaźń. W żaden sposób nie mogę złapać równowagi między robieniem czegoś dla siebie, a dla kogoś bliskiego, równowagi między tym jak ważna jestem sama dla siebie, a jak ważna jest ta druga osoba. Wydawało mi się, że to jest trudne tylko w miłości, byłam naiwna, czymże bowiem jest przyjaźń, jak niektórzy twierdzą po prostu miłością bez seksu, rządzą nią te same prawa okazuje się. Im bliższa staje mi się dana osoba, tym bardziej boję się ją utracić, więc zamykam w sobie myśli, które uważam, że mogłyby się komuś nie spodobać, sprawić przykrość, spowodować, że nie będzie chcieć już mnie koło siebie. Wielki wysiłek fizyczny i umysłowy to powiedzenie komuś o swoich uczuciach. Powiedzenie komuś, że mnie zranił, zrobił przykrość – wykluczone. Takie słowa po prostu nie istnieją w moim słowniku. Potrzeba czyjejś samotności natychmiast wywołuje u mnie poczucie odepchnięcia, które czasem nie znika nawet jeśli uda mi się zapytać, co oznacza zawieszenie kontaktu i dowiem się, że nie ma nic wspólnego ze mną. Przeraża mnie czyjaś złość, gniew, irytacja, cofam się wtedy jak ślimak do swojej skorupy, zamykam drzwi i okiennice. Paraliżuje mnie osobowość choć odrobinę silniejsza od mojej, która potrafi w taki sposób sformułować swoje potrzeby, że ja nie widzę już miejsca na powiedzenie o swoich. Kiedy spotyka mnie jakieś niezrozumienie, nie wiem, co zrobić. Chciałabym być w jasnych sytuacjach, ale nie potrafię się domagać wyjaśnienia tak długo, aż wszystko zrozumiem, przy pierwszym niepowodzeniu usuwam się z drogi. Chcę, żeby ludzie respektowali moje granice, a wcale ich nie stawiam, tylko oczekuję, że sami będą wiedzieli, gdzie ta granica jest i że nie wolno jej przekraczać.
Na początku roku pisałam, że moim mottem na ten rok mógłby być fragment "Odetchnij więc, zastanów się, znajdź jego sens, Bierz życie takim jakie jest, I ciągle szarp i zmieniaj je, przed siebie idź". Oddycham, szukam sensu, idę do przodu. A teraz wydaje mi się, że stoję przed ścianą z dwojgiem drzwi, na jednych pisze „walcz”, na drugich „zaakceptuj”. Zupełnie jak w tym moim opowiadaniu „Zamek”, które możecie tu poczytać. Nie wiem, czy starczy mi siły, żeby otworzyć drzwi z napisem „walcz”, choć wiem, że przejście drzwiami „zaakceptuj” oznacza praktycznie, że powinnam sobie przyczepić w widocznym miejscu kartkę z napisem „autyzm z wyboru” i pozbawić się tego, czego od zawsze potrzebuję: bliskiego kontaktu z drugim człowiekiem. Ale z drugiej strony wiem, jakim strasznym wysiłkiem było dla mnie zrobienie czegokolwiek w celu sprowadzenia swoich lęków do realnego świata, albo jakakolwiek próba wprowadzenia w relacji zmian, których potrzebowałam. Chyba już nawet nie chcę wspominać ile razy takie próby zakończyły się niepowodzeniem, choć w sumie ma to ogromne znaczenie, bo pokazuje jak bardzo nie jestem w stanie naprawić czegokolwiek w swojej psychice w tym temacie.  Nawet decyzji nie jestem w stanie podjąć. Jak w Matriksie: wezmę niebieską pigułkę i historia się kończy, a jutro obudzę się w swoim łóżku w stanie totalnej samotności na własne żądanie; wezmę czerwoną pigułkę i mogę się przekonać, że królicza nora jest dla mnie za głęboka. Na szczęście jeszcze nie słyszę pukania do drzwi, ale na monitorze już pokazały się słowa „Wake up, Shaak Ti. The Matrix has you”.

Huśtawka

02.10.2010


Nagietki[1] bardzo są zakochane
Ale on nie ma nic przeciwko
Zabieraniu swojej siostry
Toruje sobie drogę do pola huśtawek
Całą drogę w górę ona się uśmiecha
Ona w góre, a on w dół, w dół

Siedzi na kawałku drewna w rzece
Śmieje się przez sen
Siostra rzuca kamieniami z nadzieją, że trafi
On o tym nic nie wie, więc
Ona w górę, a on w dół, w dół

W innym czasie, innego dnia
Braterski sposób na odejście
W innym czasie, innego dnia

Sprzedaje sztuczne kwiaty w niedzielne popołudnie
Wyrywa chwasty
Ona nie ma czasu, by się tym przejmować
Widzi tylko, że jego nie ma
Dorasta dla innego mężczyzny, a on jest przygnębiony[2]

W innym czasie, innego dnia
Braterski sposób na odejście


Tytuł oryginału : "See-saw"
Autor; Pink Floyd



[1]    „Marigolds” to nagietki, ale również slangowe określenie ślicznych dziewcząt. Piękna gra słów w połączeniu z następną linijką, kiedy słowo „pick” oznacza jednocześnie „zrywać”i „zabierać kogoś skądś”, pasuje więc idealnie zarówno do kwiatu jak i dziewczyny – siostra jest tu porównana do kwiatu.
[2]    „He is down” oznacza nastrój przygnębienia, ale w dalszym ciągu jesteśmy na tytułowej huśtawce, więc jest to też nawiązanie do bujania się w dół. Warto zwrócić uwagę, że siostra zdecydowanie woli ruch do góry, ponieważ wtedy się śmieje, a bohater przez cała piosenkę jest utożsamiany z ruchem w dół, wskazującym na nieuchronność przygnębienia, kiedy siostra dorośnie i odejdzie do innego mężczyzny.

Rzuciłem cegłą w okno

24.10.2010

Rozmawiałem
Rozmawiałem sam ze sobą
Ktoś inny
Mawia mawia mówi
Nie słyszałem ani słowa
Ani słowa z tego, co powiedziałeś

Był moim bratem, bracie
Powiedziałem, że nie ma innej
Drogi wyjścia stąd
Bądź moim bratem, bracie
Musimy się wydostać
Musimy się wydostać

Szedłem
Szedłem prosto w mury
Wróciłem znów
Wciąż idę
Wchodzę w okno
Żeby zobaczyć siebie
I moje odbicie
Kiedy pomyślałem o tym
Mój kierunek
Iść donikąd
Iść donikąd

Nikt.... nikt nie jest bardziej ślepy
Niż ten, kto nie zobaczy
Nikt... Nikt nie jest bardziej ślepy
Niż ja

Mówiłem
Mówiłem we śnie
Nie mogę przestać mawiać mawiać mówić
Mówię do ciebie
To zależy od ciebie

Bądź moim bratem, bracie
Jest inne wyjście stąd
W moim bracie, bracie
Musimy się wydostać
Musimy się wydostać
Musimy się wydostać stąd


Tytuł oryginału : "I threw a brick through a window"
Autor : U2

Niedaleko pada jabłko od... drzewa wiadomości złwgo i dobrego

06.11.2010

Abraham umarł, zostawiając dwu synów : Ismaela i Izaaka. Ismael żył 137 lat, miał wielu synów i obozował ze swym ludem od Chawili po Asyrię. Ale będąc synem służącej Hagar, zajmuje w Biblii tylko ¼ strony. Co innego Izaak...
Dzieje Izaaka przypominają modę: co pokolenie wracają te same motywy, z małymi zmianami. Cóż się dzieje? Izaak ma 40 lat, kiedy bierze sobie za żonę Rebekę, siostrę Labana Syryjczyka. Okazuje się, że jest ona bezpłodna, tak samo jak matka Izaaka, Sara. Izaak jest o tyle mądrzejszy od Abrahama, że się nie śmieje w garść z obietnic Boga, tylko pokornie go prosi o pomoc w tej sprawie. Prośby przynoszą skutek: Rebeka zachodzi w ciążę, ale od początku czuje, że coś jest nie tak. Czyżby jednak trzeba było się poddać woli Boga i nie mieć dzieci, zamiast stosować in vitro? Bliźniaki walczą ze sobą już w życiu płodowym, a później wcale nie jest lepiej.
Pierwszy rodzi się Ezaw, nazwany tak ponieważ jest włochaty, potem zaś Jakub, trzymający się jego pięty. Ezaw jest myśliwym, Jakub rolnikiem. To coś jak Kain i Abel. Ezaw był głupi, Jakub był  głupi, chciwy i podstępny. Najpierw pokłócili się o prawo pierworodnego. Ezaw wrócił głodny z polowania i dał się nabrać na podstęp Jakuba pod tytułem „dam ci pyszne jedzenie, ale sprzedaj mi swoje prawo pierworodnego”. Jakub nie był w porządku robiąc coś takiego: żeby nie chcieć nakarmić brata, tylko żądać od niego za to zapłaty? A Ezaw zamiast odwrócić się na piecie i powiedzieć „to nie, zaraz sobie sam coś przyrządzę”, poszedł na ten układ.
Ziemię, na której mieszkają nawiedza klęska głodu. Ale przecież to już też było. Nawet to, że wtedy przemawia do nich Bóg, tyle że tym razem powtarzając swoje przymierze każe im NIE iść do Egiptu. Biblia mówi, że była to inna klęska głodu, nie mówi jednak, czym się różniła, może brakowało tylko jednego rodzaju pożywienia, a może była krótsza. W każdym razie, Izaak nie wkracza do Egiptu, tylko zamieszkuje w Gerarze.
Niedaleko pada jabłko od jabłoni, z której Ewa zjadła owoc. Izaak, zupełnie jak Abraham, mówi, że jego żona to nie jego żona, tylko jego siostra. Abimelech ma do niego o to pretensje, kiedy się dowiaduje podczas rutynowego podglądania sąsiadów w wolnym czasie, że Rebeka jest żoną Izaaka. Na szczęście nikt z jego rodziny, dworu ani poddanych jeszcze nie zdążył się narazić na niestosowne zachowanie i Abimelech wydaje dekret, ze Izaak i jego żona są nietykalni. Ciekawe, czy nie miał na myśli takiego znaczenia słowa „nietykalni” jakie ma ono w Indiach, gdzie istnieje kasta nietykalnych. Wcale by mnie to nie zdziwiło...
Izaak stał się bardzo bogaty, miał wiele owiec, bydło, ziarno, służbę i Filistyni zaczęli mu zazdrościć. Pokłócili się o studnie, które mu zakopali złośliwie, a w końcu kazali mu się wynosić. Potem o świeżo wykopana studnię pokłócił się Izaak z pasterzami z doliny Geraru, gdzie się przeniósł. Wreszcie znalazł sobie kawałek ziemi niczyjej i kolejna studnia wreszcie nie była kością niezgody między narodami. W końcu, kiedy udał się do Beer-Sheby, ukazał mu się Jehowa i przypomniał po raz kolejny swoja obietnicę. Swoja drogą, to już trochę podejrzane, że tyle razy musiał mu to powtarzać. Może Izaak majaczył po prostu z pragnienia?
Potem historia znów się powtarza. Abimelech i jego dowódca wojskowy Pikol zawarli przymierze z Abrahamem, teraz przymierze zawierają z Izaakiem. Dziwne może wydawać się, że król znów nazywa się Abimelech, ale to po prostu honorowy tytuł królów filistyńskich. Trochę bardziej dziwne jest, że dowódca ponownie nazywa się Pikol, ale cóż, niejednemu psu Burek.
Podczas gdy Izaak zajmuje się kopaniem studni i zawieraniem przymierzy, syn schodzi mu na złą drogę i bierze sobie za żony Judytę i Basemat, córki Heta, mieszkanki Kanaanu. Mowa o Ezawie. Rebeka jest z tego bardzo niezadowolona, mówi nawet, że życie jej z tego powodu obrzydło i wpływa na Jakuba, aby zakazał Jakubowi żenić się z Kanaanejkami. Nieźli rodzice, o jednego dbali, drugiego puścili samopas.
Najgorsza okazuje się Rebeka. Izaak wyprawia Ezawa po mięso na polowanie, bo chce zjeść przed śmiercią pyszna potrawę i pobłogosławić syna. Swoją drogą – nie mógł go bez jedzenia pobłogosławić? Jakieś to niesmaczne (gra słów niezamierzona). Kiedy Ezaw poluje, Rebeka gotuje potrawę z koźlęcia i przebiera Jakuba w skóry, żeby był włochaty jak jego brat. Jakub słucha się matki, widocznie własnego rozumu mu nie starczyło. Podaje się za Ezawa i zgarnia przeznaczone dla niego błogosławieństwo. Izaak nie jest w stanie rozpoznać, że skóra, której dotyka, jest koźla, a nie ludzka, nie poznaje, że nie je dziczyzny, tylko kozła z własnego stada, nie przeszkadza mu, że rzekomy Ezaw przemawia głosem Jakuba, daje się omamić kłamstwami na temat tego dlaczego tak szybko udało się upolować zwierzę. Nie tylko ślepy, ale jeszcze głuchy, bez czucia i bez rozumu. Nawet jak już zdaje sobie sprawę z oszustwa, nic nie robi, żeby to odkręcić – stało się, to się stało.
Ezaw jest zrozpaczony, ojciec nie ma dla niego już nawet błogosławieństwa. Izaak mówi mu: „Oto w tłustości ziemi będzie mieszkanie twoje, i w rosie niebieskiej z góry. A z miecza twego żyć będziesz, i bratu twemu będziesz służył; ale stanie się, że i ty panować będziesz, i zrzucisz jarzmo jego z szyi twojej.” Ezaw jednakże jest wściekły – przecież to już nie pierwszy raz Jakub „robi go w konia”. Zaczyna więc rozmyślać nad tym, jakby tu pozbyć się Jakuba... może tak by go zabić?... trochę jak Kain i Abel, po raz kolejny. Cóż, w końcu po kimś to odziedziczyli.
Ezaw w ramach przypodobania się rodzicom bierze sobie nową żonę, tym razem z rodu Ismaela. Nie najlepszy wybór, ale lepsze to niż mieszkanki Kanaanu. Ale Rebeka wie, że Jakub jest w niebezpieczeństwie, więc wyprawia go do swego brata Labana, aby tam poczekał, aż Ezawowi trochę przejdzie. Ma też przy okazji znaleźć sobie żonę.
Podczas tej wyprawy Jakub dostaje za swoje za te wszystkie oszustwa i podstępy. Ale o tym następnym razem.   

Zamiast

04.11.2011



Oto mam swoja miłość
Zapłakane szyby i listy do nikąd
Ciepły sweter zamiast silnych ramion

I gorąca herbata zamiast pocałunków

Zamyśliłam się nad tym, że niektórym jest zawsze źle.

08.08.2011


Znacie na pewno takie osoby, którym „nie można dogodzić”. Tak się powszechnie mówi, kiedy ktoś ciągle marudzi, jojczy, narzeka i wiecznie jest z czegoś niezadowolony.
Ale są takie osoby, którym autentycznie zawsze jest źle. Świat jest zły, ludzie są nieprzyjaźni, dzieją się tylko okropne rzeczy, same tragedie i nieszczęścia, człowiek człowiekowi wilkiem, każdy tylko czyha na drugiego, a na koniec umieramy. 
Nie zawsze jest to depresja, choć czasem jest. Ale czasem jest to po prostu osoba, która MUSI mieć źle. Bo kiedy jest źle – ona/on kwitnie. Jak jest problem – to jest dobrze. Jest nieszczęście, można ponarzekać – super.
I nawet nie musi to być świadome – najczęściej nie jest. Taka osoba po prostu nie zdaje sobie sprawy, że podświadomie potrafi tylko się martwić. Wysuwa peryskop i szuka, szuka, szuka, tak długo, aż wreszcie dostrzeże tragedię mniejszą lub większą, która skutecznie przesłoni horyzont, za którym już nieśmiało wschodziło słońce.
Taka osoba, jak nie będzie się miała czym martwić, to będzie się martwic tym, że nie ma się czym martwić.
Chcecie pomóc? To martwcie się razem z nią, albo dostarczajcie takiej osobie powodów do zmartwienia.

Tylko czasem nie próbujcie pomóc przestać się martwić. To by tylko przysporzyło wam zmartwień. 

Śmierć z kredą w ręku

Napisane w maju 2008, opublikowane... któż to wie ;)


27 mają tego roku nauczyciele przeprowadzą strajk. Takie wydarzenie miało ostatnio miejsce wiele lat temu. W przeciwieństwie do innych grup zawodowych nauczyciele nie rzucają się w oczy opinii publicznej ze swoimi żądaniami. Tym razem jednak postanowili wystąpić, nie tylko przeciwko istniejącemu stanowi rzeczy, ale przede wszystkim przeciwko temu, jak maluje się ich przyszłość.

Jak się pracuje w szkole? Cóż, na to pytanie próbuje odpowiedzieć każdy, a najchętniej wypowiadają się Ci, którzy o pracy w szkole nie mają zielonego pojęcia. Zazdrość dotycząca dwu (podobno) miesięcy wakacji, przesłania wszystko inne. Piszę podobno, bo to nie są dwa miesiące, jak się powszechnie uważa. Zwłaszcza w liceach, kiedy to na początku wakacji odbywa się proces rekrutacji, natomiast pod koniec wakacji są egzaminy poprawkowe. W ferie zimowe zaś część nauczycieli prowadzi zajęcia dodatkowe, skierowane przede wszystkim do maturzystów, ale również sportowe, czy też komputerowe.

Solą w oku dla wielu jest też osiemnastogodzinne pensum. Nikt przecież nie będzie mówił o dodatkowej pracy wykonywanej przez nauczycieli. A jednak gdyby podliczyć wszystko, co nauczyciel w ciągu tygodnia wykonuje, uzbierałoby się tego grubo ponad 40 godzin. W wielu zawodach praca kończy się z momentem wyjścia z budynku. W nauczycielstwie te 18 godzin w klasie to może 1/3 wszystkich obowiązków. Żeby wymienić tylko kilka: egzaminy, dyżury, konsultacje, projekty międzyszkolne, uzupełnianie dzienników (w wielu szkołach dwu – papierowego i elektronicznego) i wcale nie chodzi mi tutaj o wpisanie kilku ocen z lekcji – to naprawdę obszerny dokument; arkuszy ocen itp.; zebrania z rodzicami, posiedzenia rady pedagogicznej, wycieczki – a tam pracuje się 24h na dobę i proszę nie mówić, że taki wyjazd to tylko darmowe zwiedzanie dla wychowawcy – ciekawe ile osób chciałoby przez pięć dni odpowiadać za 34 sztuki rozbrykanej dziatwy w wieku wczesnoszkolnym; przygotowywanie się do lekcji i sprawdzanie klasówek. Dlatego tez czasem nauczyciele mówią, że lepiej byłoby, gdyby musieli te 40 godzin rzeczywiście odpracować w budynku, a co nie zdążą – spokojnie odłożyć do jutra. Może skończyłoby się układanie sprawdzianów do północy.

Pensje nauczycieli są ogółowi społeczeństwa znane tylko z haseł w gazetach o kolejnej podwyżce. Kwoty te biorą się chyba z wliczenia do podwyżki podwyżek całej „góry” z ministrem włącznie, bo to co pojawia się potem na koncie to zazwyczaj ¼ szumnie ogłoszonej podwyżki. Same pensje też są rażąco niskie, zwłaszcza dla początkujących nauczycieli. Czy naprawdę słuszne jest, żeby osoba, która studiowała pięć lat i wykonuje tak odpowiedzialną pracę zarabiała 800zł?

Przyszłotygodniowy strajk dotyczy jednak przede wszystkim tego, co jest w planach. Na przykład mają zostać zniesione urlopy zdrowotne. Wiadomo już od dłuższego czasu, że choroby gardła i krtani nie są chorobami zawodowymi dla nauczycieli, bo przecież przeciętny nauczyciel nie używa gardła w pracy, tylko objaśnia zagadnienia na migi. Teraz chce się jeszcze zlikwidować urlopy, na których biedy nauczyciel, któremu przyszło zapaść na taką niezawodową chorobę, mógł ją chociaż trochę podleczyć.

Zniknąć mają też świadczenia socjalne i trzynasta pensja. Nie ma co ukrywać, comiesięczne pensje są tak niskie, że gdyby nie te dwie manny z nieba, to większość nie wysłałaby na wakacje własnych dzieci, nie miała im za co wyprawić komunijnego przyjęcia albo kupić podręczników. Proszę bardzo, można to zlikwidować, ale nich pensja starcza nie tylko na opłaty.


Jednym z postulatów strajkowych jest też zachowanie prawa do wcześniejszej emerytury i to właśnie ten punkt jest najbardziej akcentowany przez protestujących. I jeśli mu się dobrze przyjrzeć, to logika bije z niego tak mocno, że chyba oślepiła władzę, że taki plan w ogóle powstał. Praca nauczyciela może być zaliczona do pracy w trudnych warunkach. Wiąże się z niesamowitą odpowiedzialnością, nie tylko za odpowiednie przekazanie wiedzy, czy przygotowanie milusińskich do życia, ale również z odpowiedzialnością za ich zdrowie, bezpieczeństwo, a nie raz i życie. Jest to praca w ciągłym stresie, wciąż na najwyższych obrotach, wymagająca ciągłego rozwijania samego siebie i bycia w pełnej gotowości do reagowania na nieprzewidziane sytuacje, w ciągłym niedostatku pomocy naukowych, w hałasie, siedlisku najróżniejszych dziecięcych i młodzieżowych chorób i kurzu budynku, który codziennie przemierzają tysiące, lub w lepszym przypadku setki, nóg. Po trzydziestu latach pracy taki pracownik powinien mieć prawo do wcześniejszej emerytury na godziwych warunkach. Nauczyciele to akurat nie jest najlepsza grupa zawodowa do zapychania dziury budżetowej poprzez wydłużanie czasu pracy. Czy naprawdę dobrym pomysłem jest aby na przykład pierwszoklasistów uczyła pani w wieku 60lat? A czy pan w wieku 65 lat na pewno będzie w stanie zrozumieć problemy i potrzeby dorastającej młodzieży? Autorzy projektu z tymi zmianami zdają się nie brać pod uwagę żadnych aspektów psychologicznych, tylko czystą ekonomię. Mam nadzieję, że nie zostaną oni przekonani dopiero wtedy, kiedy pierwsi przedstawiciele zawodu, którym odmówiono wcześniejszej emerytury zaczną umierać pisząc dzieciom na tablicy „Ala ma kota”. Może zmienią zdanie już wtedy, gdy na tablicach masowo zaczną się pojawiać napisy „Kot ma Alę”.