niedziela, 11 lutego 2018

Podsumowań czas

30.12.2009


Końcówka roku, czas przemyśleń, podsumowań, sprawdzania realizacji postanowień noworocznych, refleksji nad minionym czasem, czasem uśmiechu, czasem łez. Gdyby ktoś z zewnątrz popatrzył na ten miniony rok mojego życia, na pewno wybrałby jako najważniejsze wydarzenia zupełnie coś innego, niż wybrałabym ja. Ba, nawet ja rozpoczynając ten rok nie spodziewałam się, że właśnie te, a nie inne wydarzenia będą tak zapadające w pamięć, w serce, w myśli.
Większość osób, które mają jakieś znaczenie w moim życiu, na pewno postawiłoby na rozwód jako najważniejsze wydarzenie tego roku. Mówi się przede wszystkim, ze rozwód to jeden z największych dostępnych człowiekowi stresów, gdzieś chyba na trzecim miejscu po śmierci bliskiej osoby i utracie pracy, a może nawet na drugim. Nie przeczę, jest ważne. Przede wszystkim ulga, zamknięte za sobą pewne drzwi. Ale... bez fajerwerków. Nie robiłam przyjęcia porozwodowego, nie oblewałam wolności z kumpelami, nie obcinałam głowy facetowi na torcie. Co zapamiętałam z tego, i co mi pewnie zostanie jako wspomnienie na długo, to wsparcie psychiczne, którego doznałam, cierpliwość do moich lęków, dobre rady w najprostszych rzeczach, kiedy mój mózg przestał już funkcjonować z powodu nieracjonalnego strachu pod tytułem „co mnie tam czeka”.

Dla bardzo wielu ludzi najważniejsza w życiu jest praca, więc kto wie, spora grupa osób postawiłaby może na drugim miejscu nagrodę, którą dostałam w pracy. Tymczasem mnie się ta nagroda rozeszła po kościach. Dosłownie i w przenośni. Może gdybym mogła wydać ją na swoje fanaberie, wtedy jakoś bardziej bym ją zapamiętała. Tymczasem wszystko wessały niemoje długi, które ja płacę, i po nagrodzie. Warto też wspomnieć, że przy okazji otrzymywania tej nagrody usłyszałam, ze poprzednia mi się tak naprawdę nie należała, no ale ta to co innego.... Może dobrze, że jej na nic dla siebie nie wydałam, jeszcze by mnie te zabiegi, na które chciałam ją wydać, zwiotczyły zamiast ujędrnić... Ale praca przyniosła mi coś, co pozostanie bardzo miłym wspomnieniem: dwa wyjazdy służbowe, Londyn i Budapeszt. Ten pierwszy, bo Londyn to moja miłość, nawet będąc tam już chyba dwudziesty któryś raz, nadal czuję ten sam poryw; bo byłam z fajnymi ludźmi; bo po raz kolejny mogłam usiąść w słońcu w moim tajemniczym, ukochanym miejscu (o którym prawie nikt nie wie, że takie dla mnie jest), które na dodatek tym razem przygotowało mi niespodziankę w postaci muzyki na pożegnanie, kiedy już odchodziłam. A Budapeszt, bo pokazał mi inny horyzont. Tak po prostu.
Wydarzenie muzyczne roku, to oczywiście koncert U2, i to chyba nikogo nie zdziwi, nawet tych, którzy poznali mnie właśnie dziś, zaglądając tu po raz pierwszy. Wystarczy popatrzeć po prawo, po lewo, albo do wcześniejszych wpisów, żeby wiedzieć, ze to właśnie jest to. Ale oprócz samego koncertu, ważne było jeszcze dużo rzeczy przed i po. Kupowanie biletów, wirtualne zaglądanie do kolejnych miast na trasie, żeby sprawdzić co grają, organizowanie wyjazdu, oczekiwanie pod bramą, kupno koszulki, czekanie kiedy wreszcie wyjdą, razem z tłumem obcych, a w tym momencie jakby dobrze znanych ludzi, potem wyjście ze stadionu po koncercie, gdzie tak samo jak poprzednim razem w tunelu nie wiadomo dlaczego ktoś zaczyna nucić motyw z „Vertigo” i nagle śpiewa cały wychodzący tłum, powrót kolejnymi tramwajami, gdzie wszyscy razem, jak starzy dobrzy znajomi, śpiewają swoje ulubione fragmenty. A na samym koncercie? Euforia wejścia, szał ukochanego „Elevation”, wzniosłość „New Year's Day”, urodziny The Edge'a, droga mleczna „One”, proste piękno „Moment of surrender” i słowa Bono „Europa potrzebuje więcej takich krajów jak Polska”. Wielkie dzięki, Bono.
Poza tym – cała masa drobnych wydarzeń. Spotkanie kogoś, o kim myślałam, ze ominie mnie szerokim łukiem, a okazało się, że jest jej przykro, ze straciła ze mną kontakt. Chwile, kiedy czułam jak dobrze jest żyć, tak po prostu żyć. Odkrywanie siebie na nowo, zdobywanie kontaktu ze swoimi pragnieniami i chęciami. Poczucie obecności Boga, szukanie go, znajdowanie w najbardziej nieoczekiwanych momentach. Nie wszystko było łatwe i przyjemne, ale moje. Powolne dochodzenie do tego, co czuję w związku z nieobecnością ojca w moim życiu, jego odrzuceniem mnie, zamknięcie wreszcie tej sprawy, tak jak i sprawy zawodu, jaki sprawiło mi dwoje ludzi, których nazywałam moimi przyjaciółmi. Układanie relacji z matką, trudnych relacji, z korzeniami w dzieciństwie. „Kilka błędów popełnionych przez dobrych rodziców”, jak śpiewał Myslowitz. Ale przecież nie zawsze musi być dobrze, czasem może być ciężko, trudno, nawet niemiło, nie wszystko zawsze będzie po naszej myśli, a im szybciej sobie to uświadomimy tym lepiej. Uświadomimy i zaakceptujemy, że czasem świeci słońce, czasem pada śnieg, ale życie płynie dalej i nie kończy się w momencie oberwania chmury; że wolno nam popełniać błędy, że to też nie jest koniec świata, a jeśli serce boli, to dobrze, to znaczy, że się próbowało. Oj, z tym ostatnim to w pewnym stopniu teoria u mnie... nadal pytanie „czuć – nie czuć” wisi jak miecz Damoklesa.

Na koniec zostawiłam coś, co najbardziej mnie rozgrzewa, kiedy wspominam ten rok. Nie jest to wydarzenie, ale osoba. Ktoś, kto się pojawił już wcześniej, ale dopiero w tym roku nabrał kształtów, wyłonił się z całego tłumu ludzi, których mniej lub bardziej świadomie trzymałam na dystans i nie pozwalałam się zbliżyć. Osoba, która tak delikatnie przekroczyła moje zasieki obronne, fosę i kamienny mur, że nawet nie zauważyłam, kiedy się okazało, że jest już na wewnętrznym dziedzińcu. Okazało się, ze jest to ktoś jednocześnie podobny do mnie jak dwie krople wody  i całkowicie różny. Ktoś, kto powierzył mi parę swoich smutków, a ja czułam się komfortowo powierzając swoje. Osoba, od której dostawałam masę wsparcia, która ocierała łzy, dawała rady, uspokajała, którą ja wspierałam, pocieszałam i uspokajałam, na miarę swoich skromnych możliwości człowieka „steranego losem”. Kogo wpuściłam z dziedzińca do środka i z chęcią posadziłam w moim pokoju na kanapie, dając herbatkę i kocyk. I kto jednocześnie trzeźwo potrafi mi powiedzieć, że się za bardzo krzątam.  Ktoś, od kogo i przy kim uczę się bardzo wiele, w kim czuję bratnią duszę i materiał na przyjaciela i kto potrafił powiedzieć, ze się tego nie boi, a w trudnej chwili stwierdzić „wiem, ze oboje chcemy uleczyć samego siebie i siebie wzajemnie”.

No to teraz, gdzie jest moja lista postanowień noworocznych z zeszłego roku? Sprawdzimy co się udało zrealizować. Hmmmm. Zgubiłam, jak zwykle. Nawet nie pamiętam co na niej było. Schudnąć? Utyć? Czort z tym, ważne, ze to był dobry rok i daje nadzieję na to, ze następny może być równie dobry. Czego i Wam wszystkim życzę. :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Możliwość komentowania została zablokowana ze wzglądu na zawieszenie działalności tego bloga. Zapraszam na mój drugi blog Karkonosze moja miłość - wystarczy kliknąć w obrazek z tym tytułem po lewej stronie.

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.