środa, 7 lutego 2018

Puk puk

13.03.2010


Niektórzy twierdzą, że każdy sam odpowiada za to jaki jest, inni – że  jesteśmy ukształtowani przez różne czynniki, a największy wpływ na to, jacy jesteśmy mają rodzice i to, jakie z nimi mieliśmy relacje. I nie chodzi bynajmniej tylko o relacje patologiczne, skrajną biedę albo sieroctwo. Pewne wydarzenia w moim życiu sprawiły, że uwierzyłam (bo zobaczyłam, jak niewierny Tomasz) w tą właśnie teorię: wszystko zaczyna się od rodziców.
Odkąd pamiętam byłam raczej osoba zamkniętą w sobie. Nie miałam tłumu koleżanek, kolegów tym bardziej. Czemu się tak stało? Skoro już zaczęłam ta analizę, to postaram się być szczera. Przez pierwsze lata życia wychowywała mnie babcia i dziadek, którzy też nie mieli za dużo czasu, bo nadal pracowali, więc przebywałam częściowo w przedszkolu, częściowo z opiekunką lub ciotką.   Mama przechodziła trudne fazy dokańczania studiów, a potem kłócenia się z moim ojcem, który, jak ona twierdzi, zdradzał ją. On oczywiście twierdzi coś innego. Jakby nie było, w końcu się rozwiedli. Wtedy mama zdecydowała, że bierze mnie jednak do siebie. Może nie chciała być sama.... mniej natomiast obchodziło ją to, że w tym momencie tak naprawdę ja zostaję sama. Nie mieszkała w tym samym mieście, co dziadkowie, jeśli nawiązałam jakiekolwiek znajomości z innymi dziećmi, zostały one nagle urwane. Wtedy też poszłam do szkoły, a mama wybrała taką, która była blisko jej pracy. Ale pół godziny autobusem od miejsca zamieszkania. Jak teraz na to patrzę, to wcale się nie dziwię, że w tak zwanej „zerówce” nie bardzo mi szło nawiązywanie kontaktów i innymi dziećmi. Byłam „nie stąd”, nie widywały mnie na podwórku pod blokiem ani na osiedlowym placu zabaw, nie znały mnie z przedszkola.
W momencie kiedy już powoli zaczynałam dochodzić do porozumienia z kolegami i koleżankami, skończył się rok szkolny i okazało się, że moja grupa będzie w pierwszej klasie uczyć się po południu. Mama pracowała od rana, więc podjęła kolejną rewelacyjną decyzję: przeniosła mnie do innej klasy. Wszystko zaczęło się od nowa, tym razem z dodatkiem nowej atrakcji: teraz już nie tylko byłam „nie stąd” ale jeszcze „nowa” w klasie, która poprzedni rok spędziła już razem. Czas szkoły podstawowej wspominam jako mały prywatny koszmar. Po lekcjach, kiedy inni umawiali się na wspólne wyjście na podwórko, ja wracałam na drugi koniec miasta, gdzie też nie miałam nikogo znajomego, bo wszyscy znali się z osiedlowej podstawówki i trzymali się razem. Przez kilka ładnych lat rodzice nie pozwalali moim szkolnym znajomym przyjeżdżać do mnie – za daleko, a i potem nie bardzo się komukolwiek chciało. Można byłoby powiedzieć, ze mogłam sama wychodzić do ludzi i nawiązywać znajomości – nie takie proste, kiedy w domu słyszało się ciągle „ucz się”, „latanie po podwórku nic ci dobrego nie przyniesie” itp. poza tym, w podtekście, inni ludzie są przecież tacy niebezpieczni...
Tak już mi zostało. W końcu to jednak były lata, kiedy kształtowała się moja osobowość. Na dodatek późniejsze wydarzenia utrwaliły we mnie przekonanie, że ludzie znikają z życia. Oczywiście korzenie tego przeświadczenia to ojciec, który zostawił rodzinę i pojawił się w moim życiu jak miałam 21 lat, tylko po to, żeby za kilka kolejnych lat znów mnie opuścić, w chwili, kiedy go najbardziej potrzebowałam. Powtórzył to drugi raz, kiedy powtórnie mu zaufałam. To przekonanie o odchodzeniu ludzi przeniosłam też na innych. Kiedy zaprzyjaźniłam się w pracy z koleżanką, a ona zmieniła pracę, uznałam to za potwierdzenie, że ludzie odchodzą, to samo, kiedy inna się wyprowadziła. Poza tym doszło parę nieudanych związków, w tym małżeństwo, w którym nie potrafiliśmy się zupełnie dogadać. Teraz widzę, ile w tym było mojej winy, ile własnych  negatywnych przekonań, stereotypów, a przede wszystkim lęków wniosłam w tą relację. Inna rzecz, że rzeczywiście byliśmy zupełnie niedobrani.
Kumulacja wszystkiego co mnie ukształtowało nastąpiła w ostatnim moim związku, którego nie chcę nawet tak nazywać i w ogóle  nie chcę o nim mówić. Wspominam o nim tylko dlatego, że podzielam zdanie niektórych osób, że nic w życiu nie dzieje się bez przyczyny, że wszystko co nas spotyka ma jakiś cel i tylko musimy ten cel zobaczyć. Dla mnie jedynym, ale za to ważnym skutkiem, było to, że wreszcie popatrzyłam na siebie zadając sobie pytania jak to możliwe, że znalazłam się właśnie tu, w tym miejscu mojego życia? Jak doprowadziłam siebie do takiego stanu, który sprawił, że znalazłam się w tej sytuacji? I czy można jeszcze coś zrobić, żeby to naprawić i może pożyć jeszcze chwilę normalnie?
Niektórzy z was wiedzą, że zaczęłam chodzić na psychoterapię, żeby sobie pomóc. Widziałam bardzo dużo pozytywnych zmian, ale ostatnio zaczynam dochodzić do wniosku, że zbliżam się do końca i to niestety nie dlatego, że już wszystko jest super i rewelacyjnie. Wręcz przeciwnie, zaczynam mieć coraz mocniejsze przekonanie, że niektórych rzeczy nie da się naprawić. Terapia widzi mi się jako droga, którą idę zbierając ukruszone, oberwane i popsute części siebie, składając je z powrotem w całość i naprawiając. Kawałki większe i mniejsze, bardziej lub mniej zniszczone, leżące bliżej lub dalej, trochę już zasypane piaskiem, inne całkiem na widoku. A teraz widzę, że części zostały już zebrane i włożone w odpowiednie miejsce, widzę, że wiele jeszcze brakuje, ale niestety widzę też, że to czego brakuje jest rozsypane w drobny piasek, pył, zmiażdżone, zamienione w nieistnienie prawie. Można coś naprawiać, ale czasem najlepszy mechanik nie jest w stanie już naprawić powypadkowego samochodu. Nie da się z pociętych na kawałki korzeni i liści złożyć z powrotem żywej rośliny. Po angielsku bardzo dobrze oddaje to fraza „damaged beyond repair” - zniszczone - nie do naprawienia.
Tak się właśnie czuję. Z jednej strony nie mam siły już dłużej walczyć, z drugiej strony boję się momentu kiedy stanę przed lustrem i powiem sobie: ok, czas to zaakceptować, tak jest, nie dasz się już naprawić, możesz żyć działająca w połowie, albo idź na złom. Zaakceptowałam fakt, że nie będę miała rodziny, bo nie stworzę już normalnego związku, jaki rodzina powinna tworzyć. Musiałbym być w terapii tyle lat, ile do tej pory już przeżyłam, żeby to wyrównać, a nawet nie wiem, czy mi jeszcze tyle zostało. Było gorzej, ale zaakceptowałam też fakt, że nie będzie już ojca w moim życiu, mimo że gdzieś tam fizycznie przecież jest. Nie mam siły już mu zaufać po raz czwarty, nie mam ochoty znów przeżywać bólu odrzucenia, zdradzenia, opuszczenia, nie potrafię uwierzyć, że tym razem się uda, bo niby na jakiej podstawie.
To już zaakceptowałam. Ale, okazuje się, nie za bardzo potrafię też odnaleźć się w bliższych, powiedzmy przyjacielskich, relacjach. I to jest moja tragedia w kilku odsłonach, bo mimo zamknięcia w sobie zawsze chciałam mieć wokół siebie bliskich, kochających ludzi i kochać ich też wzajemnie. Parę wydarzeń z ostatnich tygodni uświadomiło mi nagle z całą ostrością, że to co przedtem robiłam w miłości, teraz przeniosłam na przyjaźń. W żaden sposób nie mogę złapać równowagi między robieniem czegoś dla siebie, a dla kogoś bliskiego, równowagi między tym jak ważna jestem sama dla siebie, a jak ważna jest ta druga osoba. Wydawało mi się, że to jest trudne tylko w miłości, byłam naiwna, czymże bowiem jest przyjaźń, jak niektórzy twierdzą po prostu miłością bez seksu, rządzą nią te same prawa okazuje się. Im bliższa staje mi się dana osoba, tym bardziej boję się ją utracić, więc zamykam w sobie myśli, które uważam, że mogłyby się komuś nie spodobać, sprawić przykrość, spowodować, że nie będzie chcieć już mnie koło siebie. Wielki wysiłek fizyczny i umysłowy to powiedzenie komuś o swoich uczuciach. Powiedzenie komuś, że mnie zranił, zrobił przykrość – wykluczone. Takie słowa po prostu nie istnieją w moim słowniku. Potrzeba czyjejś samotności natychmiast wywołuje u mnie poczucie odepchnięcia, które czasem nie znika nawet jeśli uda mi się zapytać, co oznacza zawieszenie kontaktu i dowiem się, że nie ma nic wspólnego ze mną. Przeraża mnie czyjaś złość, gniew, irytacja, cofam się wtedy jak ślimak do swojej skorupy, zamykam drzwi i okiennice. Paraliżuje mnie osobowość choć odrobinę silniejsza od mojej, która potrafi w taki sposób sformułować swoje potrzeby, że ja nie widzę już miejsca na powiedzenie o swoich. Kiedy spotyka mnie jakieś niezrozumienie, nie wiem, co zrobić. Chciałabym być w jasnych sytuacjach, ale nie potrafię się domagać wyjaśnienia tak długo, aż wszystko zrozumiem, przy pierwszym niepowodzeniu usuwam się z drogi. Chcę, żeby ludzie respektowali moje granice, a wcale ich nie stawiam, tylko oczekuję, że sami będą wiedzieli, gdzie ta granica jest i że nie wolno jej przekraczać.
Na początku roku pisałam, że moim mottem na ten rok mógłby być fragment "Odetchnij więc, zastanów się, znajdź jego sens, Bierz życie takim jakie jest, I ciągle szarp i zmieniaj je, przed siebie idź". Oddycham, szukam sensu, idę do przodu. A teraz wydaje mi się, że stoję przed ścianą z dwojgiem drzwi, na jednych pisze „walcz”, na drugich „zaakceptuj”. Zupełnie jak w tym moim opowiadaniu „Zamek”, które możecie tu poczytać. Nie wiem, czy starczy mi siły, żeby otworzyć drzwi z napisem „walcz”, choć wiem, że przejście drzwiami „zaakceptuj” oznacza praktycznie, że powinnam sobie przyczepić w widocznym miejscu kartkę z napisem „autyzm z wyboru” i pozbawić się tego, czego od zawsze potrzebuję: bliskiego kontaktu z drugim człowiekiem. Ale z drugiej strony wiem, jakim strasznym wysiłkiem było dla mnie zrobienie czegokolwiek w celu sprowadzenia swoich lęków do realnego świata, albo jakakolwiek próba wprowadzenia w relacji zmian, których potrzebowałam. Chyba już nawet nie chcę wspominać ile razy takie próby zakończyły się niepowodzeniem, choć w sumie ma to ogromne znaczenie, bo pokazuje jak bardzo nie jestem w stanie naprawić czegokolwiek w swojej psychice w tym temacie.  Nawet decyzji nie jestem w stanie podjąć. Jak w Matriksie: wezmę niebieską pigułkę i historia się kończy, a jutro obudzę się w swoim łóżku w stanie totalnej samotności na własne żądanie; wezmę czerwoną pigułkę i mogę się przekonać, że królicza nora jest dla mnie za głęboka. Na szczęście jeszcze nie słyszę pukania do drzwi, ale na monitorze już pokazały się słowa „Wake up, Shaak Ti. The Matrix has you”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Możliwość komentowania została zablokowana ze wzglądu na zawieszenie działalności tego bloga. Zapraszam na mój drugi blog Karkonosze moja miłość - wystarczy kliknąć w obrazek z tym tytułem po lewej stronie.

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.