sobota, 27 stycznia 2018

A może budka z piwem


03.01.2010

Wracając z pracy przechodzę koło tzw „budki z piwem”. Oczywiście jest to określenie z czasów zatwardziałego komunizmu, kiedy takie przybytki funkcjonowały. Teraz nie jest to żadna budka z piwem, tylko ultranowoczesny sklep z alkoholem. Można w nim kupić wszystko, począwszy od wspomnianego wcześniej piwa, a skończywszy na nalewce wytwarzanej przez Indian z dorzecza górnej Amazonki. Myślę, ze gdyby poprosić kobietę za ladą, na zapleczu, za odpowiednia cenę, znalazłaby nawet bimber, który pędzą w wolnych chwilach na Międzynarodowej Stacji Kosmicznej. Niektóre funkcje tego sklepu pozostały jednak niezmienne, mimo upływu czasu, zmiany wystroju i poszerzenia asortymentu. Jest to mianowicie nadal schronienie dla „panów spod budki z piwem”.
Widok stojących tam osobników jest stały i niezmienny, bardziej stały niż pory roku, które ostatnio już tylko w kalendarzu przychodzą we właściwym terminie. Ci sami panowie, w tym samym stroju, z tymi samymi minami, w tej samej konfiguracji, z tym samym w rekach. Może tylko z tygodnia na tydzień robią się nieco bardziej fioletowi na twarzach. Stoją tam,  czy to mróz, czy upał, czy ulewa. Mijając ich zastanawiam się skąd właściwie mają pieniądze na to, co piją, bo można ich tam zobaczyć o każdej porze dnia, a nie podejrzewam, żeby czystym zbiegiem okoliczności wszyscy mieli etaty nocnego stróża.
Panowie nie przeszkadzają zbytnio przechodzącym ludziom, nie zaczepiają, nie nagabują o pieniądze, nawet nie stoją w drzwiach. Jedynym ich odstraszaczem jest zapach o sile siedmiu megacuchów, zdolny z odległości kilometra powalić konia. Ale zawsze można nabrać tchu i przejść szybkim krokiem, ewentualnie zastosować manewr wymijający, albo korzystać ze sprzyjającego wiatru. Czemu więc nagle przypomnieli mi się Ci panowie? Zwłaszcza w kontekście tego, ze trwały święta itd. i nie chodziłam ostatnio tamtą drogą? Moje skojarzenia bywają dość odległe, a tym razem panowie przyjechali na fali wspomnień sylwestrowych.
Zabawa była przednia, muzyka bardzo dobra, klub z miłą atmosferą. Ale wiecie jak to jest, nawet podczas najlepszej zabawy są momenty kiedy np. jest jakaś mniej lubiana piosenka i człowiek niby się buja w rytmie, ale rozgląda się jednocześnie dookoła. Wtedy czasem się coś dostrzeże. A czasem coś się nawet natrętnie rzuca w oczy. Jak się zapewne domyślacie, rzucił mi się w oczy alkohol, a raczej nie sam alkohol, który jak powszechnie wiadomo też jest dla ludzi, ale  niektórzy  przedstawiciele (podobno) gatunku homo sapiens.
Pierwsi z tych, nazwijmy ich homo alcoholicus, to była para mieszana. Mieszana i dobrze chyba dobrana, przynajmniej pod względem pojemności mózgu i żołądka, przy czym mieli te organy połączone linią bezpośrednią i nawet nie musieli zamawiać międzymiastowej, każdy kolejny  łyk zapełniający żołądek, dawał natychmiast rozkaz do mózgu „wyłączyć sekcję B” albo „wyłączyć sekcję Y”. Rzucili mi się w oczy, a właściwie w nogi, kiedy im wyłączyło ośrodek równowagi. Chcąc nie chcąc, musiałam się trochę na nich skupić, żeby nie zostać stratowaną. Na szczęście nie trwało to już długo, kiedy wynieśli się, przepraszam: wynieśli ich, z mojej okolicy. Zakończywszy, podejrzewam nie pierwszy, plastikowy kufel i rzuciwszy oba naczynia pod nogi, próbowali tańczyć bardziej energicznie. Nie sądzę jednak, żeby mieli w planach to salto, które wykonali wkrótce potem. Panienka znalazła się rozciągnięta jak długa na podłodze, na której o tej porze był już tzw „syf z gilem” czyli mazia złożona z kurzu, pyłu, skroplonych wyziewów i wolę naprawdę nie wiedzieć czego jeszcze. Absztyfikant miał wprawdzie miękkie lądowanie na niej, ale będąc wyższym przydzwonił głową w podest aż zadudniło. Dobrzy ludzie podnieśli ich i odtransportowali gdzieś. Może pod budkę z piwem.
Druga para to była para niemieszana. Ale wstrząśnięta czymś porządnie. Odkryłam ich zupełnie przypadkiem wracając do mojego towarzystwa, które troszkę wymiękło i spoczęło na kanapie, podczas gdy ja sobie tańczyłam „na stole”, czyli podeście dla DJa. Przypadek był dla mnie na szczęście łaskawy, toteż nie przewróciłam się przez dwie pary męskich nóg leżących na parkiecie. Po przyjrzeniu się uważniej temu zjawisku w mętnym świetle klubu doszłam do wniosku, ze nogi leża tu razem z właścicielami. Dwóch chłopców miało już resztę Sylwestra zorganizowaną, spali lepiej niż w łóżkach, oparci o ścianę, jak dwa barokowe aniołki zetknięte główkami, z rozmarzonym uśmiechem na ustach. Nie wiem, co im się śniło, ale może budka z piwem.
Trzecia para też była niemieszana, ale tym razem damska. Zauważyłam je, kiedy wpadły na moją koleżankę, wykonując jakieś dziwne obroty, przyklejone do siebie jak na super glue. Pomyślałam naiwnie,  ze dziewczyny się chyba bardzo kochają, ale teraz myślę, że po prostu wychodziły z założenia, że co cztery nogi to nie dwie, łatwiej utrzymać pion. Odpłynęły gdzieś w dal, ale powtórne z nimi spotkanie było bardziej interesujące. Wiadomo, ze na takich imprezach, odwiedziny przybytku, gdzie król chodzi piechotą, mogą dostarczyć niezapomnianych wrażeń. A przede wszystkim są dość czasochłonne, przynajmniej w sekcji damskiej. Udałyśmy się więc we trzy do kolejki, dokańczając ostatnie łyki naszych drinków, żeby potem oddać w przelocie szklanki i wrócić tańczyć. Skończywszy swojego, trochę nie bardzo miałam co zrobić ze szklanką, kiedy nadeszła moja kolej, postawiłam ją więc na półce, z myślą, ze wezmę po wyjściu. Po wyjściu czekał na mnie tragiczny obraz głupoty alkoholowej. Te same dwie panienki, ledwo już stojące na nogach,  nagle zainteresowały się moja szklanką. Byłam tak zdziwiona, że tylko patrzyłam, co się dzieje. Wzięły szklankę, NIE UMYŁY  jej nawet, po czym zaczęły sobie do niej coś wlewać i się tym  raczyć. Nie mam AIDS, syfilisu, gruźlicy ani koziej grypy, ale nie mam tego wypisanego na czole! Fuj! Fuj! Fuj! Panienki chyba stwierdziły, że alkohol zdezynfekuje wszystko. Patrzyłam na nie, zastanawiając się co powiedzieć, w końcu powiedziałam im, że to moja szklanka, bo pomyślałam, że w tym stanie zamroczenia laski myślą może, ze stoją przy barze, a nie w kibelku, i że wzięły sobie czystą szklankę. Popatrzyły na mnie szklanym wzrokiem więc, żeby jakoś zakończyć rozmowę powiedziałam „Odnieście ja potem”. „Do baru?” -  upewniła się jedna. W sumie mi wszystko jedno, może być pod budkę z piwem.

Nie zrozumcie mnie źle, klub był pełen ludzi, którzy świetnie się bawili, korzystając również z alkoholu. Jednak to co mi się nasuwa jako puenta, to myśl, że żeby być „panem spod budki z piwem” wcale nie trzeba stać pod budką, ani nie trzeba być panem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Możliwość komentowania została zablokowana ze wzglądu na zawieszenie działalności tego bloga. Zapraszam na mój drugi blog Karkonosze moja miłość - wystarczy kliknąć w obrazek z tym tytułem po lewej stronie.

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.